Orlen Monster Jam już za nami. Ponad 41 tysięcy ludzi z całej Polski zasiadło 30 maja na trybunach Stadionu Śląskiego i to nie po to, by oglądać 22 facetów uganiających się za okrągłym przedmiotem.
Jeśli jeszcze ktoś mi powie, że nie da się w naszym kraju zorganizować imprezy motoryzacyjnej i na niej nie zarobić, to będzie znaczyło, że nie był w sobotę w Chorzowie. Mam cichą nadzieję, że było tam także kilku przedstawicieli z PZM…
Ale po kolei. Przed główną atrakcją wieczoru na Polach Marsowych miała miejsce impreza pod nazwą Pit Party.
Można tam było zobaczyć z bliska wszystkie występujące w Monster Jam maszyny,
a po odstaniu masy czasu w gigantycznych kolejkach, zrobić sobie zdjęcie z ich kierowcami… i kierowniczkami - wszystkimi o idealnie białych uśmiechach!
Dodatkowo, na ekspozycji Orlenu, można było podziwiać dakarowego Nissana Hołowczyca,
pięknie wymalowaną cysternę
i nieśmiertelnego show cara 206 WRC. Jedyny problem tkwił w tym, że dostanie się na samo Pit Party nie było takie proste. Miałem bilet rodzinny, który miał to gwarantować, ale na miejscu okazało się, że trzeba jeszcze na nim zdobyć „magiczną” pieczątkę. Niby nie problem, ale kasa, w której była ta pieczątka była za bramą stadionu i dostępu do niej strzegła ekipa z „FOSY”,
jak można się było domyślać nie mająca bladego pojęcia o regulaminie imprezy, a nawet mniej skomplikowanych rzeczach, np. obsłudze zegarka... Bałagan, żeby nie powiedzieć burdel, jak zwykle.
Z wejściem na imprezę główną było już niby łatwiej, ale na bramce okazało się, że nie można wnosić ze sobą aparatu. Nie no, tego już miałem dość. Na szczęście okazało się, że szanowny pan znowu nie doczytał regulaminu. Nie można było wnosić aparatu z obiektywem o ogniskowej większej niż 65mm. Co za geniusz wymyślił ten regulamin i dlaczego nie przeczytał go obsłudze??? Dobrze, że miałem zamontowany obiektyw kitowy, a "tele" ukryty był bezpiecznie w czeluściach plecaka... :P
Potem na szczęście było już tylko lepiej. Na trybunach sukcesywnie przybywało widzów
a na płycie stadionu poukładanych było już mnóstwo wytworów polskiej i DDR-owej motoryzacji, które to miały później tego dnia stoczyć nierówną walkę z przybyszami zza wielkiej wody. Przymilający się sponsorowi a tym samym nadużywający słów "veerrvvaaaa" spiker zaczął pomału zapowiadać pierwsze atrakcje. Na początku widzów zgromadzonych na stadionie zabawiała ekipa kolesi, którzy chyba niezbyt uważali na lekcjach fizyki.
To co wyprawiali na swoich rowerach przeczyło wszelkim prawidłom tejże nauki. Jeden chyba nawet niezbyt uważnie zapiął pasek w spodniach bo... a zresztą zobaczycie sami na zdjęciach!
Następnie na stadionie pojawili się harleyowcy i przystąpiono do prezentacji teamów
oraz losowania numerów startowych w zawodach Monster Jam. Następnie odbyła się prezentacja pojazdów ekipy Orlen. Na płytę stadionu najpierw wjechał Nissanem Navarą Krzysztof Hołowczyc ze swoim pilotem Łukaszem Kurzeją (o którego nazwisku prowadzący imprezę chyba trochę zapomnieli).
Hołek rozjeżdżony po Rajdzie Warmińskim, z którego urwał się po pierwszej pętli w bardzo widowiskowym stylu pokonał kilka kółek wokół stadionu. Po nich pojawił się pierwszy „polski” Monster Truck - Verva, prowadzona przez Marka McDonalda.
Po zakończeniu prezentacji orlenowskiego zespołu na arenę zmagań wjechały wszystkie mające brać udział w widowisku monstery i po przywitaniu się ich kierowców z publicznością rozpoczęto kwalifikacje do zawodów.
Emocji było bardzo dużo, już podczas pierwszego biegu na dachu wylądował, a jakże Maximum Destruction!
Zawody w parach wygrał ostatecznie zespół Verva, jak to określił spiker - pierwszy polski zespół monstertruckowy. Brawo nasi! :) Po przejazdach na czas, na stadion wjechały pojazdy jednego ze sponsorów i przystąpiły do tańca koparki z wywrotką...
a następnie dowieziono kilka polskich wynalazków:
W przerwie zawodów na płycie stadionu rządzili zaś motocrossowcy, którzy chyba też olewali lekcje fizyki, za to wytrwale ćwiczyli przeróżne bekflipy, lejziboje, supernohandmadaflaje i tym podobne widowiskowe powietrzne akrobacje.
Po ich występie z wielkim hukiem (i to dosłownie) na stadion wjechał quad z napędem odrzutowym!
Hałas jaki generował był chyba słyszalny w całym Chorzowie. Ja natomiast podziwiam jego kierowcę, który to w czasie jazdy okrakiem siedział na silniku odrzutowym!!!
Nastał wreszcie czas na to na co chyba wszyscy najbardziej czekali – Monster Truck Freestyle. Pięciotonowe ciężarówki zaczęły skakać wzdłuż i wszerz miażdżąc wytwory polskiej i nie tylko motoryzacji.
Madusa – prowadzona przez blondwłosą zawodniczkę maszyna wylądowała w pewnym momencie na dachu.
„Kierowczyni”, zaraz po tym jak wydostała się z pojazdu zaczęła pozdrawiać publiczność, zapewniać, że nas wszystkich kocha i że kobiety lubią bawić się w błocie (chodziło zapewne o nawierzchnię toru, rozmokłą trochę po piątkowych opadach deszczu), po czym rozpięła kombinezon i pokazała… amerykańską flagę.
Wszystkie przejazdy były bardzo widowiskowe, ale to co pokazali kierowcy ostatnich dwóch wściekle ryczących potworów: El Toro Loco i Grave Diggera na zawsze pozostanie w pamięci. Niesamowity popis możliwości tych jakże niezgrabnych trucków!
O tym, że przejazd Grave Diggera podobał się nie tylko nam, ale i sędziom, niech świadczy fakt, że jego kierowca Charlie Pauken został zwycięzcą freestyle’u.
To była na prawdę wielka frajda uczestniczyć w tym show. Choć trudno tu mówić o sporcie w dosłownym tego słowa znaczeniu, to na pewno na brak widowiskowości nie można było narzekać. Po wizycie na Stadionie Śląskim pozostało mi wiele świetnych wspomnień. Natomiast na płycie stadionu pozostało sporo popeerelowskiego złomu, choć trzeba przyznać, że autobusy z MPK zadziwiająco dobrze zniosły spotkanie z 5-tonowymi monstrami;)
Teraz tylko czekać aż do Polski przyjedzie NASCAR albo jakie INDY...;)Więcej zdjęć z imprezy w albumie
Jeśli jeszcze ktoś mi powie, że nie da się w naszym kraju zorganizować imprezy motoryzacyjnej i na niej nie zarobić, to będzie znaczyło, że nie był w sobotę w Chorzowie. Mam cichą nadzieję, że było tam także kilku przedstawicieli z PZM…
Ale po kolei. Przed główną atrakcją wieczoru na Polach Marsowych miała miejsce impreza pod nazwą Pit Party.
Można tam było zobaczyć z bliska wszystkie występujące w Monster Jam maszyny,
a po odstaniu masy czasu w gigantycznych kolejkach, zrobić sobie zdjęcie z ich kierowcami… i kierowniczkami - wszystkimi o idealnie białych uśmiechach!
Dodatkowo, na ekspozycji Orlenu, można było podziwiać dakarowego Nissana Hołowczyca,
pięknie wymalowaną cysternę
i nieśmiertelnego show cara 206 WRC. Jedyny problem tkwił w tym, że dostanie się na samo Pit Party nie było takie proste. Miałem bilet rodzinny, który miał to gwarantować, ale na miejscu okazało się, że trzeba jeszcze na nim zdobyć „magiczną” pieczątkę. Niby nie problem, ale kasa, w której była ta pieczątka była za bramą stadionu i dostępu do niej strzegła ekipa z „FOSY”,
jak można się było domyślać nie mająca bladego pojęcia o regulaminie imprezy, a nawet mniej skomplikowanych rzeczach, np. obsłudze zegarka... Bałagan, żeby nie powiedzieć burdel, jak zwykle.
Z wejściem na imprezę główną było już niby łatwiej, ale na bramce okazało się, że nie można wnosić ze sobą aparatu. Nie no, tego już miałem dość. Na szczęście okazało się, że szanowny pan znowu nie doczytał regulaminu. Nie można było wnosić aparatu z obiektywem o ogniskowej większej niż 65mm. Co za geniusz wymyślił ten regulamin i dlaczego nie przeczytał go obsłudze??? Dobrze, że miałem zamontowany obiektyw kitowy, a "tele" ukryty był bezpiecznie w czeluściach plecaka... :P
Potem na szczęście było już tylko lepiej. Na trybunach sukcesywnie przybywało widzów
a na płycie stadionu poukładanych było już mnóstwo wytworów polskiej i DDR-owej motoryzacji, które to miały później tego dnia stoczyć nierówną walkę z przybyszami zza wielkiej wody. Przymilający się sponsorowi a tym samym nadużywający słów "veerrvvaaaa" spiker zaczął pomału zapowiadać pierwsze atrakcje. Na początku widzów zgromadzonych na stadionie zabawiała ekipa kolesi, którzy chyba niezbyt uważali na lekcjach fizyki.
To co wyprawiali na swoich rowerach przeczyło wszelkim prawidłom tejże nauki. Jeden chyba nawet niezbyt uważnie zapiął pasek w spodniach bo... a zresztą zobaczycie sami na zdjęciach!
Następnie na stadionie pojawili się harleyowcy i przystąpiono do prezentacji teamów
oraz losowania numerów startowych w zawodach Monster Jam. Następnie odbyła się prezentacja pojazdów ekipy Orlen. Na płytę stadionu najpierw wjechał Nissanem Navarą Krzysztof Hołowczyc ze swoim pilotem Łukaszem Kurzeją (o którego nazwisku prowadzący imprezę chyba trochę zapomnieli).
Hołek rozjeżdżony po Rajdzie Warmińskim, z którego urwał się po pierwszej pętli w bardzo widowiskowym stylu pokonał kilka kółek wokół stadionu. Po nich pojawił się pierwszy „polski” Monster Truck - Verva, prowadzona przez Marka McDonalda.
Po zakończeniu prezentacji orlenowskiego zespołu na arenę zmagań wjechały wszystkie mające brać udział w widowisku monstery i po przywitaniu się ich kierowców z publicznością rozpoczęto kwalifikacje do zawodów.
Emocji było bardzo dużo, już podczas pierwszego biegu na dachu wylądował, a jakże Maximum Destruction!
Kolejni zawodnicy cieszyli publikę wysokimi skokami, karkołomnymi ewolucjami na trzech, dwóch a nawet jednym kole i masą hałasu z potężnych fałósemek. Przy okazji miażdżąc poustawiane na arenie zmagań samochody.
a następnie dowieziono kilka polskich wynalazków:
W przerwie zawodów na płycie stadionu rządzili zaś motocrossowcy, którzy chyba też olewali lekcje fizyki, za to wytrwale ćwiczyli przeróżne bekflipy, lejziboje, supernohandmadaflaje i tym podobne widowiskowe powietrzne akrobacje.
Po ich występie z wielkim hukiem (i to dosłownie) na stadion wjechał quad z napędem odrzutowym!
Hałas jaki generował był chyba słyszalny w całym Chorzowie. Ja natomiast podziwiam jego kierowcę, który to w czasie jazdy okrakiem siedział na silniku odrzutowym!!!
Nastał wreszcie czas na to na co chyba wszyscy najbardziej czekali – Monster Truck Freestyle. Pięciotonowe ciężarówki zaczęły skakać wzdłuż i wszerz miażdżąc wytwory polskiej i nie tylko motoryzacji.
Madusa – prowadzona przez blondwłosą zawodniczkę maszyna wylądowała w pewnym momencie na dachu.
„Kierowczyni”, zaraz po tym jak wydostała się z pojazdu zaczęła pozdrawiać publiczność, zapewniać, że nas wszystkich kocha i że kobiety lubią bawić się w błocie (chodziło zapewne o nawierzchnię toru, rozmokłą trochę po piątkowych opadach deszczu), po czym rozpięła kombinezon i pokazała… amerykańską flagę.
Wszystkie przejazdy były bardzo widowiskowe, ale to co pokazali kierowcy ostatnich dwóch wściekle ryczących potworów: El Toro Loco i Grave Diggera na zawsze pozostanie w pamięci. Niesamowity popis możliwości tych jakże niezgrabnych trucków!
O tym, że przejazd Grave Diggera podobał się nie tylko nam, ale i sędziom, niech świadczy fakt, że jego kierowca Charlie Pauken został zwycięzcą freestyle’u.
To była na prawdę wielka frajda uczestniczyć w tym show. Choć trudno tu mówić o sporcie w dosłownym tego słowa znaczeniu, to na pewno na brak widowiskowości nie można było narzekać. Po wizycie na Stadionie Śląskim pozostało mi wiele świetnych wspomnień. Natomiast na płycie stadionu pozostało sporo popeerelowskiego złomu, choć trzeba przyznać, że autobusy z MPK zadziwiająco dobrze zniosły spotkanie z 5-tonowymi monstrami;)
Teraz tylko czekać aż do Polski przyjedzie NASCAR albo jakie INDY...;)Więcej zdjęć z imprezy w albumie