sobota, 23 lipca 2011

Road to Hel - rowerem ze Świnoujścia na Hel

Geneza
O przejechaniu całego polskiego wybrzeża, myślałem już od dawien dawna. Tylko najpierw rodzice nie pozwalali ;) potem nie było za co a w końcu nie było z kim jechać... I tak to przez lata leżało w sferze marzeń/wyzwań do zrealizowania. Aż tu nagle rok temu dowiedziałem się, że kumpel się na taką wyprawę porwał, ale niestety nie dane mu było jej dokończyć. Przegnała go pora monsunowa nad naszym pięknym morzem. Ale determinacji na szczęście mu nie wywiało i postanowił spróbować rok później. Ja zaś postanowiłem, że to najlepsza sposobność by i moje marzenie wreszcie zrealizować. W końcu przeszliśmy od słów do czynów i umówiliśmy się na wyjazd nad morze na 3 tydzień lipca AD2011.
Miałem tylko nadzieję, że do tej pory uda się wystarczająco dobrze zrehabilitować kolano uszkodzone na Rajdzie Janner. No i oczywiście, że nie nabawię się w międzyczasie jakiś problemów z kręgosłupem. W każdym bądź razie przygotowania kondycyjne zacząłem na kilka miesięcy przed wyprawą, by jak najbardziej zwiększyć szanse na powodzenie naszej "misji"

Dzień nr -1 Gliwice-Świnoujście - 806 km
Po obładowaniu roweru całym niezbędnym ekwipunkiem (pierwsze jazdy z tym całym ustrojstwem to była masakra...) korzystamy z usług PKP. Co prawda pociąg do Świnoujścia jedzie przez Katowice, ale na wszelki wypadek jedziemy do Krakowa-Płaszowa, gdzie jest podstawiany, by mieć pewność, że się bez problemu załapiemy na dobrą miejscówkę w wagonie rowerowym-takim jaki był w pociągu do Krakowa. Pomysł dobry (szacun dla pomysłodawcy) i niby wszystko idzie zgodnie z planem, z jednym tylko małym "ale". Wagonu rowerowego - brak (rymuje się z tym jedno słowo - fuck;). Na PKP można zawsze polegać jeśli chodzi o zapewnienie dodatkowych atrakcji... Wizja 12 godzin z rowerem na korytarzu nie bardzo nam się uśmiecha więc postanawiamy wcielić w życie coś co Rafał kiedyś już widział i na co sympatyczny Pan Konduktor przymknął oko. W sensie - rowery jadą z nami w przedziale;)

Plusy takiego rozwiązania? Spokój o bezpieczeństwo rowerów, oraz wolny przedział - jakoś nikt nie odważył się na kilku następnych stacjach wsiąść do naszego przedziału:P Dziwne...

Zaraz po ruszeniu mijamy jeszcze pilnie strzeżone wagony Orient Expressu - piękny widok! W Jaworznie pomagamy trójce rowerzystów zapakować ich sprzęty do wagonu (trzeba było widzieć to misterium jakie stworzyli przy ich upychaniu w korytarzu...) i zapraszamy do przedziału. Trochę ciasno ale jakoś dajemy radę. Uważać trzeba tylko na wiszące z sufitu pedały;) Droga mija, wolałbym tu napisać, że szybko i przyjemnie, ale w rzeczywistości wlecze się jak cholera, a co chwilę drętwiejące inne kończyny nie pozwalają się wyspać. Połamani i niewyspani dojeżdżamy jednak chwilę po 8 rano do Świnoujścia. Kilka minut po nas dobija pociąg z Bielska - wysiadający z niego rowerzyści mają równie pochlebne opinie o jakości usług świadczonych przez PKP jak my...

Dzień nr 1 Świnoujście-Rewal - 81 km
Z pociągu, od razu jedziemy na prom, po drodze stale obserwując niebo.

Ciemno jak diabli, pokapuje nawet trochę deszcz. Nie są to wymarzone warunki na jazdę rowerem. Nie wróży to dobrze. No ale cóż...

Przepływamy na drugi brzeg i kierujemy się na początek na granicę niemiecką. Pierwsze zdjęcia za nami, rozpoczynamy naszą rowerową przygodę.

Jedziemy na plażę, zobaczyć morze;) i na śniadanie.

Garkuchnia Rafała daje radę, nie ma to jak posiłek na przystanku autobusowym w centrum miasta;) Ludzie wylewający się z pobliskiego kościoła tylko jakoś się tak dziwnie patrzą... Posileni ruszamy w drogę. Najpierw do pobliskiej latarni.

Chmury lekko się rozchodzą zaczyna się robić coraz przyjemniej. Z latarni jedziemy po raz pierwszy szlakiem R10 - Bike the Baltic. Do samych Międzyzdrojów dojeżdżamy fajną drogą wiodącą przez las. Międzyzdroje - przereklamowane jak diabli. Nic tylko tłum ludzi na każdym kroku. Przeciskamy się na molo głównie po to by zrobić jakieś zdjęcie i czym prędzej się stamtąd urywamy.

Drogą nr 102 jedziemy dalej. Po drodze wspinamy się na Grzywacz - w pierony jazdy pod górę, ale za to potem sporo fajnego zjazdu. "Tranzytem" mijamy Międzywodzie, Dziwnów i Dziwnówek,

by w Pobierowie na BP zrobić sobie mały postój na odpoczynek i dalej do Trzęsacza. Tam słynna ściana Kościoła, która jako ostatnia ostała się żywiołowości Bałtyku.

Teoretycznie chcieliśmy tego dnia się dostać gdzieś w pobliże Kołobrzegu, ale i pora już dość późna i niewyspanie zaczęło się dawać we znaki. Decyzja może być jedna - śpimy w Rewalu. Dojeżdżamy do niego pięknie położoną ścieżką nad plażą i już na samym wlocie do miasta znajdujemy camping Klif. Szybko załatwiamy formalności i rozkładamy namioty, bo czuć, że niebawem zacznie padać.

Camping w porządku, prysznic to coś o czym od kilkudziesięciu godzin marzyliśmy. Ludzie na polu sympatyczni, pytają skąd i gdzie jedziemy, życzą powodzenia. Rodzinna wręcz atmosfera. Po kolacji (w sumie to obiedzie) już nam niewiele potrzeba i idziemy spać. W sumie zasypiam szybko (i dość wygodnie - materac zdaje egzamin) ale w nocy kilkukronie się budzę. Ulewa na zewnątrz jak diabli i co chwilę sprawdzam szczelność dopiero co kupionego namiotu. Na szczęście wytrzymuje:)

Dzień nr 2 Rewal-Łazy - 102 km
Rano zimno i wilgotno. Docierające z domu prognozy pogody nie zapałają optymizmem. Ciężko wyczuć czy jechać dalej czy zostać tu gdzie jesteśmy. Około 10 podejmujemy jednak decyzję o jeździe. Niech się dzieje co się ma dziać... Kierunek Niechorze, Pogorzelica. A dalej szlak kieruje się do lasu, gdzie po pewnym czasie czeka na nas... teren wojskowy. Szlaban, drut kolczasty i te sprawy... Ale czytaliśmy o tym, że da się to przejechać. Mijamy więc zasieki i starą drogą czołgową jedziemy ładne parę kilometrów. Praktycznie nad samym morzem.

Ale ta sielanka miała się niebawem skończyć. W pewnym momencie szlak odbił w prawo (wg namalowanych sprayem znaków) i po chwili się urwał:/ Albo to my coś przeoczyliśmy - nie wiem. Wiem jednak, że przez ładny kawał lasu pchaliśmy rowery po rozrytej piaszczystej ścieżce (albo czymś co ją tylko przypominało). Nieco zdegustowani dotarliśmy w końcu do Mrzeżyna, gdzie zafundowaliśmy sobie jadło. Potem już było tylko lepiej. Do Kołobrzegu prowadzi jedna z najlepszych ścieżek rowerowych po których dane nam było podróżować (spotykamy tam nawet byłego trenera kolarskiej reprezentacji Polski;). Mijamy Dźwirzyno i w niesamowitym wręcz tempie docieramy do Kołobrzegu. Mijamy latarnię i w dzikim tłumie przeciskamy się promenadą wzdłuż plaży.

Szlag człowieka trafia na widok tego tłumu ludzi w wakacyjnym amoku, nie patrzących gdzie łażą, jak łażą. Byle tylko dopchać się do kolejnego straganu z tym samym badziewiem. Ech... Przez jedną z takich świętych krów rozwalam sobie w końcu kolano. Udaje się na szczęście przebrnąć przez tą dzicz i całkiem przyjemną ścieżką poprowadzoną nad samym morzem przelatujemy przez Sianożęty i Ustronie Morskie. Dalej szlak prowadzi trochę przez las po ubitej ścieżce a przed samymi Gąskami, gdzie podjeżdżamy pod latarnię, dobija nas długa przeprawa po sporym wyrypie. Ręce i barki zaczynają się dawać mocno we znaki. Mijamy Chłopy i wjeżdżamy do Mielna, gdzie szukamy noclegu. Dużo tego dnia zrobiliśmy kilometrów i z lenistwa szukamy jakiejś kwatery, żeby nie było trzeba rozkładać namiotów. Udaje się to dopiero w oddalonych o około 10 km Łazach.

Choć nazwanie naszego schronienia kwaterą jest sporo na wyrost, to spełnia nasze oczekiwania - cena jak za pole namiotowe, dach i płaska powierzchnia do spania. To był długi i męczący dzień. Idziemy na zasłużoną kolację (i pyszne pajdy ze smalcem) i piwko na dobry sen.

Dzień nr 3 Łazy-Ustka - 90 km
Rano wstaję wypoczęty, stopery w uszach się sprawdziły. Chrapania nie słyszałem, wrzasków zza ściany też. Rafał je za to słyszał i trochę nie pospał. Kolano spuchnięte, koloru czerwono-fioletowego. Siadamy do śniadania.

Garkuchnia odpalona, noże idą w ruch i za chwilę mamy cały garnek jajecznicy na boczku, cebuli i pomidorach. Mniam:)

Opuszczamy bez żalu Łazy i nie ryzykując przeciskania rowerów przez plażę, na północ od jeziora Bukowo, kierujemy się w stronę Iwęcina i dalej "R10-ką" przez Dąbki w stronę Darłowa.

Szybkie zakupy i kierunek plaża. Wybieramy wschodnią stronę Darłówka i utwardzonym deptakiem podjeżdżamy pod samo morze.

Będąc nad morzem trzeba się w końcu wykąpać! Choć to traumatyczne wręcz przeżycie - woda zimna jak cholera.

Słońce na szczęście grzeje jak trzeba i po godzinie ruszamy dalej. Na wyjeździe z miasta mała awaria, ale humory dopisują.

Do czasu... Jako następny postój na noc planujemy Ustkę. Wydaje się, że zostało do niej już niewiele. Może z 20 km. Czyli max półtorej godziny jazdy. A tu nie dość, że niekończący się podjazd przed nami, to jeszcze pokazuje się znak - "Ustka - 38 km". Szlag by to:/ Z głównej drogi odbijamy w lewo na Barzowice. I jeszcze większe wzniesienie... Mozolnie się wspinamy na szczyt, skąd rozpościera się przepiękna panorama na jezioro Kopań i dalej na Bałtyk. Potem łatwy dojazd do Jarosławca. Tam mamy nadzieję przeprawić się przez pobliski poligon i łatwo i przyjemnie dobrnąć do Ustki. Niestety nie udaje się i zmuszeni jesteśmy jechać objazdem wokół jeziora Wicko. Z początkowych 20 km do Ustki robi się już bez mała 60:/ Do tego żar leje się z nieba - pozdrowienia dla meteorologów, których przepowiednie w ogóle się nie sprawdziły;) Droga okrutnie się nam dłuży, ale w końcu dobijamy do tej przeklętej Ustki, miejsca z którego rok temu wrócił pokonany przez deszcz Rafał. Podjeżdżamy do informacji turystycznej niedaleko PKP i kilka minut później mamy namiar na nocleg. Za niewielkie pieniądze okazuje się, że mamy do dyspozycji cały ośrodek kolonijny, z 40 łóżek, kilka łazienek, telewizornię itp.

Bajka - dziewczyny z informacji spisały się na medal! Reszta dnia jak zwykle - prysznic, kolacja (pycha pizza przy plaży), zakupy na kolejny dzień.

Dzwonię do domu i słyszę, że przez Polskę przechodzą nawałnice, wyrywane są drzewa, a w naszej części pomorza spodziewane są następnego dnia burze. Postanawiamy więc iść szybko spać, by wyruszyć jak najszybciej z rana.

Dzień nr 4 Ustka-Łeba - 103 km
Ruszamy o 7 rano. Nie pada, jest dość rześko. Kilogram różnych maści wysmarowanych w kolano pomaga. Opuchlizna zeszła, kolory się trochę zmieniły. Teraz dominuje zielony i różne odcienie pomarańczowego;) Kawałek za Ustką spotykamy dwóch braci, którzy nagle wyjechali z jakiejś polnej drogi. Okazuje się, że nasz ledwo 300 km wynik blednie przy ich dokonaniu - prawie 700 km przejechanych z Wrocławia. Chłopaki nie mają mapy najbliższej okolicy, więc się pod nas podłączają. Niestety za dużo razem nie ujeżdżamy, bo zaczyna padać. Robimy przerwę na przystanku w Gardnej. Tymczasem pada coraz bardziej. Zastanawiamy się co robić dalej. Pada nawet pomysł (a jakże - od Rafała) żeby pojechać do Kluk i do Łeby dostać się promem. Ale po konsultacji telefonicznej z małżonką pomysł jak szybko powstał, tak szybko padł - prom nie kursuje... W międzyczasie mija nas pewne małżeństwo, nie zważające na padający deszcz. Na szczęście po kilku chwilach deszcz trochę odpuszcza i możemy jechać dalej. Do... kolejnego przystanku autobusowego... Ech ta pogoda. Co chwilę przerywamy jazdę by przeczekać większe opady. Dojeżdżamy w końcu do drogi nr 213 w Będziechowie i tam do nas dobija niedawno widziana para, zdziwiona, że znowu jesteśmy przed nimi;) Nie ma to jak dobry skrót! Wymieniamy uwagi co do pokonanej drogi i jedziemy dalej, by po kilku kilometrach zrobić kolejny postój, już w 6 osobowym gronie w Główczycach. Na prawdę dużo fajnych ludzi się po drodze spotyka. Z Główczyc do Łeby można jechać albo szlakiem wokół jeziora Łebsko, albo drogą przez Wicko. My z chłopakami z Wrocka jedziemy drogą, a sympatyczna para wybiera podróż szlakiem. Niestety chwilę po ruszeniu z Główczyc, znowu zaczyna padać i choć ja miałem determinację żeby nawet w strugach deszczu jechać do Łeby, Rafał mówi pass i zgodnie okupujemy kolejną tego dnia wiatę autobusową.

W sumie dobry wybór. Po półtorej godzinie deszcz odpuszcza, a my susi i posileni zupkami uwarzonymi na niezawodnej garkuchni Rafała w przyzwoitych warunkach pogodowych kontynuujemy naszą podróż. Do samej Łeby jedziemy już po suchym, choć Rafała dopada spadek formy. Każdy kilometr to kupa bólu. Ja z resztą już też czuję nieliche zmęczenie. Mam nadzieję, że jakoś to przezwycięży i że pojedziemy dalej w tym samym składzie. Na wlocie do miasta, ku naszemu zadowoleniu, budynek informacji turystycznej. Uderzamy tam więc od razu mając nadzieję na ich równie sprawną pracę jak w Ustce. Ale w sumie to jedna wielka porażka. Nie wiem czemu służy owa informacja, skoro najcenniejszą uzyskaną tam wskazówką dotyczącą noclegu jest, tu cytat "musicie się panowie przejechać po mieście, tam na drzewach porozwieszane są ogłoszenia o noclegach. Na pewno coś znajdziecie!" Tiaaa... super, tyle to sami wiemy. Nie tracimy więc więcej czasu i jedziemy do centrum. Po drodze mijamy ponownie spotkane już wcześniej małżeństwo. Okazuje się, że wybrany przez nich szlak też był przejezdny. Cóż... następnym razem nim pojadę! W centrum staramy się jak najszybciej znaleźć jakieś lokum, bo wizja spania w namiocie w deszczu nie bardzo nam się podoba. Znajdujemy drugą informację turystyczną. I co się w niej dowiaduję? Znowu jedno wielkie nic! Koleś nie zadzwonił nawet w jedno miejsce, nie znał nazw ani cen okolicznych miejscówek. Dostałem za to xero bazy noclegowej miasta z informacją, że mogę sobie podzwonić i popytać. Do dupy z taką robotą! Szanowni informatorzy z Łeby - pojedźcie sobie kiedyś do Ustki na wycieczkę i zobaczcie jak powinna pracować informacja turystyczna! W tym miejscu ponownie pozdrawiam miłe Panie z Ustki i dziękuję za pomoc!!! Zdegustowani jakością świadczonych usług, jedziemy szukać czegoś na własną rękę, ale na słowa "nocleg" + "jedna noc" wszyscy pytani dostają jakiejś dziwnej reakcji alergicznej. Jedziemy więc w kierunku pola namiotowego. Obok zauważamy dziesiątki baraków, trochę już jakby zapomnianych przez wszystkich. Przez głowę przechodzi nawet myśl by do jednego z nich się na dziko wprosić;) Ale w sumie nie ma takiej potrzeby, udaje się bowiem taki przybytek wynająć za garść miedziaków.

To się nazywa szczęście! Zostawiamy graty i jako, że jest jeszcze dość wcześnie, postanawiamy pojechać do muzeum wyrzutni rakiet V2.

Super się tam jedzie przyjemną ścieżyną przez las.

Rafałowi humor wyraźnie się poprawił...

...ale i głód zaczął o sobie dawać znać;)

Wspinamy się jeszcze na wieżę widokową, gdzie podczas wchodzenia okrutnie bolą nogi

Muzeum przelatujemy dość szybko (myślałem, że jest tam tego trochę więcej…) i mimo ostrzeżeń mojego wiernego współtowarzysza niedoli udaję się jeszcze w kierunku ruchomych wydm. A tam to o czym przestrzegał Rafał – od cholery piachu;)

Ale widok spektakularny. Szkoda, że nie ma czasu żeby je zobaczyć w pełnej krasie. Innym razem. Wracamy do centrum. Podjeżdżamy jeszcze do portu i po drodze szukamy jakiegoś ciekawego miejsca na kolację.

Spotykamy dwoje rowerzystów, którzy ruszając ze wschodu wybrzeża, niestety ledwo dotarli do Łeby – skuteczna awaria roweru. Dobrze, że jak do tej pory omijały nas wszelkie awarie. Będąc niepewnymi pogody na następny dzień (a w zasadzie będąc pewnymi, że będzie lało) kupujemy rolkę Jana Niezbędnego i pakujemy wszystko co się tylko da w worki tak od wewnątrz jak i na zewnątrz.

Dzień nr 5 Łeba-Hel - 121 km
Całą noc lało jak cholera. Miałem wręcz obawy o integralność konstrukcji naszej pakamery. Ale jakoś przetrzymała. Nie wytrzymała niestety dętka w tylnym kole roweru Rafała. Dobrze, że stało się to jeszcze przed wyruszeniem w drogę. No cóż - szybka wymiana dętki i w drogę. Teoretycznie z Łeby da się dojechać do samego Władysławowa praktycznie nad samym brzegiem, ale po nocnych opadach deszczu mamy niemałe obawy o stan skupienia podłoża. Do tego Rafałowi została już tylko jedna dętka i trochę się obawiał złapać kolejnego kapcia gdzieś w lesie. Postanawiamy trzymać się dróg asfaltowych, robiąc tylko skrót szlakiem do Sarbska. Ledwo mijamy tablicę z napisem Łeba, Rafał zaczyna przeklinać pod nosem – tak mu się to miasto spodobało? Nie, to nie to. To kolejny kapeć:/ I znowu z tyłu. Rafała widzę, że humor całkiem opuszcza. Ale jesteśmy już tak blisko. Nie można się poddać! Bierzemy się za narzędzia i zakładamy ostatnią dętkę. Rafał definitywnie już po tym odmawia dalszej jazdy po nawierzchni innej niż asfaltowa;) Ruszamy - dętka trzyma, i za chwilę wjeżdżamy do lasu. Słyszę za sobą kolejne „ciepłe słówka” dobiegające z ust Rafała;) Udało się przebić przez las bez szkód i dobić do asfaltu. Ale i on potrafi dać w kość. Zwłaszcza w Ulinii, gdzie czekał na nas największy podjazd podczas całej wyprawy. Bocznymi drogami docieramy w końcu po raz kolejny do 213-tki w Choczewie (po drodze kilka kilometrów fajnego zjazdu przez Kurowo/Choczewko, oraz największe skupisko cebuli jakie w życiu widziałem:) Jako, że w Łebie zrezygnowaliśmy ze śniadania, a już trochę czasu minęło, zatrzymujemy się w pierwszym napotkanym miejscu - Restauracji pod Kasztanem.

Zestaw śniadaniowy nr 3 wsuwamy że aż się uszy trzęsą, popijając lokalnego Specjala:) Dalej 20 km do Krokowej, gdzie odbijamy w kierunku Karwi. Po drodze w okolicach Żarnowca, mijamy 3 gości ze Śląska, zmierzających do Suwałk. Tam już prawie „witamy się z gąską”, choć kolano Rafała zaczyna boleć. Pogoda dopisuje, humor też, a do Władysławowa jakieś 15 km. Pikuś. Jastrzębią Górę (na wlocie spory podjazd – nazwa w końcu zobowiązuje) zdobywamy po jakichś 20 minutach. Tam bez zbędnych ceregieli: Gwiazda Północy – najbardziej na północ wysunięty kraniec Polski,

potem Rozewie i latarnia.

Rafał jedzie tam od razu, ja jeszcze zahaczam o ośrodek kolonijny Politechniki Śląskiej – zmieniło się tam trochę odkąd byłem tam ostatni raz (w sumie połowę życia temu;)

Po chwili dobijam do Rafała pod latarnią - jego kolano coraz bardziej boli, podjazdy go wykańczają. Ale jesteśmy już tak blisko. Zwalniamy tempo, ale jedziemy dalej. Po drodze mijamy wcześniej spotkanych kolesi ze Śląska, walczących z kołem jednego z rowerów. Mijamy Władysławowo i wjeżdżamy w końcu na półwysep helski!!! Huurrra!!! To już ostatnia prosta. Ścieżka rowerowa do samego końca, pogoda wyśmienita, wszystko wydaje się być perfekcyjnie. No prawie wszystko… Mamy już bowiem za sobą prawie 90 km tego dnia i z 460 w sumie i czujemy to w… miejscach gdzie plecy tracą swą szlachetną nazwę. Do tego ręce wręcz płoną z bólu i co chwilę aż drętwieją. Te ostatnie 30 km dały nam potężnie w kość. Chałupy, Kuźnice i Jastarnię mijamy bez większego entuzjazmu.

Chcemy po prostu zobaczyć w końcu tą przeklętą tablicę z napisem „Hel”. W końcu… jest i tablica!!!

Ale od niej do miasta jeszcze z 10 km przez las co prawda po super ścieżce, ale nie po takim wysiłku i z takim obciążeniem. Kilka razy by odciążyć kolano Rafała, postanawiam go nawet podholować pod większe wzniesienia. Aż w końcu nasz pot i ból zostały wynagrodzone i dobrnęliśmy do celu naszej podróży.

To była naprawdę Road to Hel(l)...

A przypominał o tym choćby widok autobusu z wymownym numerem linii...;)

Teraz pozostało mi znaleźć jakiś nocleg a Rafałowi pociąg do domu bo już za nim rodzinka płakała;) Niestety nie było już bezpośredniego do Katowic o rozsądnej porze i powrót został przesunięty na piątek rano. Tak więc poszukiwania noclegu - czas start!. I po jakiś 300 metrach - czas stop;) Znalazł się bowiem od razu hostel zorganizowany w miejscowej szkole. Rewelka!

Ulga przeogromna... Jako, że od późnego śniadania minęło już trochę czasu, w ekspresowym tempie doprowadzamy się do stanu używalności i idziemy na miasto.

Kilka dni wcześniej postanowiłem, że jak dojedziemy na Hel to zjem nawet rybę, więc rozpoczęliśmy poszukiwania dobrej smażalni. Znaleźliśmy takową przy samym porcie

Jadło było rewelacyjne, humor jeszcze lepszy! Smak szaszłyka z łososia na długo pozostanie w mej pamięci...


Dzień nr 5+1 Hel-Gdańsk - 86 km
Rafał o 8 już siedzi wygodnie w pociągu do domu, a ja zabieram się za zwiedzanie Helu.

Dowiaduję się, że w nocy lało. Spałem chyba jak zabity bo nic nie słyszałem... Najpierw chcę dotrzeć na sam jego koniec - Cypel. Przez las i tereny powojskowe, gdzie prawie w każdych krzakach jakaś armata czy działo (w sensie to co po nich zostało)

docieram na sam koniec półwyspu. Dalej już się po prostu nie da...

Następnie pod latarnię.

I tu po zjeździe z jakiegoś krawężnika zaczyna się problem. Coś z tyłu trze. Cholera to bagażnik. Nie wytrzymał obciążenia (choć do maksymalnego jeszcze trochę brakowało). Czas na reanimację. Ściągam sakwy i zabieram się za prostowanie. Jakoś się udaje, ale już nie mam zaufania co do integralności tej całości:/ Już na spokojnie, robię jeszcze parę kółek po mieście i kierunek port.

Przy gofrarni (taka lodziarnia tylko że z goframi;) spotykam dzień wcześniej poznanych chłopaków i okazuje się, że mamy podobne plany - tramwaj wodny o 11.00 do Gdyni. Przez zatokę do Gdyni dociera się bowiem w godzinę a pociągiem aż dwie. Podróż mija szybko, po drodze sprawdzam mapę i planuję trasę na dzień.

W Gdyni cumujemy przy tym samym nabrzeżu, przy którym stoją Dar Pomorza i Błyskawica. Jak miło:)

Parę zdjęć i jadę dalej.

Był plan żeby pojechać w czwórkę na Westerplatte, ale mógłbym wtedy nie zdążyć odwiedzić ostatni punkt na mojej liście - Galerię Pępowo. Jadę więc w swoim kierunku. Do Wrzeszcza i dalej w prawo w kierunku Rębiechowa. I chyba dobrze, że Rafała nie było już wtedy ze mną, bo by mnie przeklął jak cholera. Czekał na mnie bowiem kilkukilometrowy podjazd aż po obwodnicę Trójmiasta (o tej porze już koszmarnie zakorkowaną). Masakra. Ale i to dało się przetrwać i szczęśliwie dojechać do Pępowa.

A tam wysiłek ponownie został wynagrodzony (ale to zupełnie inna historia). Wspaniałe miejsce!

A co na powrocie do Gdańska? Pamiętacie podjazd, który wcześniej tego dnia mnie wykończył? Teraz było z górki!!! Co prawda był zakaz wjazdu rowerów, ale co tam - jechało się rewelacyjnie! Choć przy ponad 60 km/h, 20 kilogramów gratów z tyłu na bagażniku zaczyna żyć swoim życiem i robi się trochę straszne;)

W Gdańsku szybki przejazd przez rynek i nabrzeże Motławy, by zobaczyć dawno już nie odwiedzane miejsca,

parę fotek i pomału przymierzam się do wyjazdu do Gdyni, gdzie ma być podstawiany mój pociąg. Ale niestety bagażnik znowu o sobie daje znać. Naciągam go ponownie, ale boję się już drogi do Gdyni. Jakby gdzieś w międzyczasie strzelił to bym był ugotowany.

Tak więc jadę najkrótszą drogą na dworzec PKP Gdańsk Główny, kupuję bilet i parę drobiazgów na drogę i wyczekuję przyjazdu pociągu.


Noc po dniu nr 5+1 Gdańsk-Gliwice - 660 km
Według rozkładu, pociąg miał być z miejscem na rowery (co wyraźnie zostało wyszczególnione w opisie)... A przyjeżdża, a jakże, pociąg ni cholery nie przystosowany do przewozu roweru. Porada konduktora - zostawić rower na końcu składu. Ech... Problem w tym, że ostatnie wagony jadą tylko do Łodzi... Ale nie mam już nawet sił tego komentować. Montuję rower do drzwi wagonu a sam, korzystając z małego obłożenia ostatniego wagonu, zajmuję cały przedział.

Uff... Jakoś da radę. Zwłaszcza, że po chwili przysiada się starszy pan też jadący do Katowic i miło sobie gawędzimy. Ale zmęczenie bierze górę i czas spać. Mój towarzysz podróży sugeruje żeby wstawić rower do przedziału i wykorzystując linkę zabezpieczającą zablokować jego drzwi. Pomysł dobry, nikt nam się nie wciska do przedziału i można spokojnie pójść spać. Tym bardziej, że ze względu na dużą ilość podróżnych postanawiają w końcu nie odłączać naszego wagonu aż do Katowic. Uff... Około 9, w piękny sobotni poranek, kiedy miasto jeszcze spało, doczłapałem w końcu pod drugą fontannę z Neptunem w tym tygodniu, tym razem tą gliwicką. Co ciekawe obie stoją w miastach zaczynających się na literę "G";)


Cuzamen-do-kupy, czyli podsumowanie
Nie wierzyłem, że uda się pokonać całą tą trasę. Przyznam, że najwięcej wątpliwości miałem jeszcze w pociągu do Świnoujścia. Ale z każdym pokonanym kilometrem coraz bardziej się do tego przekonywałem. I każdy pokonany kilometr powodował coraz większą satysfakcję. Zobaczyliśmy mnóstwo fajnych miejsc, do których bez roweru pewnie nigdy by się nie dotarło. Spotkaliśmy wielu sympatycznych ludzi, tak jak my całe dnie spędzających na rowerze. A radość na mecie? Niesamowita!!! Warto było pokonać swoje słabości a czasami nawet ból. Teraz już wiem, że jest to wykonalne. I że jest to świetny sposób na spędzenie urlopu! Kolejne trasy mam nadzieję już niebawem...

PS mój:

Dzięki Rafał za świetne towarzystwo, kupę śmiechu i dobrą zabawę (co prawda wszystko to okupione sporym wysiłkiem na drodze)!!! Dobry kompan w podróży to połowa sukcesu... Zwłaszcza jak ma ze sobą garkuchnię i czarny pas w gotowaniu;)

PS Rafała:
Wielkie dzięki dla wszystkich dzięki, którym mogłem wziąć udział w tej wyprawie: Żonie za wyrozumiałość i zajęcie się pod moją nieobecność naszymi córciami - podołała temu niełatwemu wyzwaniu :-), moim Rodzicom za pomoc bez, której mój wyjazd by się nie odbył, Mamie Ani, która podczas mojej nieobecności wspierała Anię w opiece nad dzieciaczkami, Zuzi, która dzielnie zniosła nieobecność Taty w domu, Jarkowi i Ewie którzy interesowali się naszą wyprawą i niepokoili o nasz los, wszystkim, których nie wymieniłem a byli nam życzliwi - DZIĘKI.

Specjalne podziękowania dla Wojtka, który dzielnie znosił moje humory, wspierał mnie kiedy brakowało mi woli do dalszej jazdy, pomagał kiedy w ostatni (najbardziej pechowy dla mnie) dzień trapiły mnie awarie zarówno sprzętu jak i kolana. Wiem, że bez jego udziału ta wyprawa by się nie udała, dlatego jeszcze raz wielkie dzięki, życzę mu udanego startu na Śnieżkę i mam nadzieję, że następna wyprawa też będzie naszą wspólną i nie wątpię, że też udaną.

PS, tak z perspektywy czasu...
Przed wyjazdem kilka osób zalecało mi wymianę opon na szosowe. Że się będzie łatwiej po asfalcie jechało. Ale z wrodzonego sknerstwa;) nie zdecydowałem się na taką zmianę. I w sumie nie żałuję. Na oponach tych co mam zrobiłem setki kilometrów i nigdy nie odczuwałem jakiegoś nadmiernego oporu toczenia (co prawda nie mam porównania do szosówek) tak, że podczas całej trasy nie czułem jakiś problemów. Natomiast moje opony o niebo lepiej się sprawowały na luźnym terenie, w lesie, na piachu itp. Tam szosowa opona odpada w przedbiegach. Reasumując - wolę się nie męczyć na grząskim podłożu, niż mieć ciut łatwiej na asfalcie. A dodatkowy plus opon terenowych to mniejsza podatność na przebicie. Tak, że na następną wyprawę jadę na tym samym setupie!
Co do niezbędnego ekwipunku to też mam na przyszłość kilka uwag. Po primo - choć podczas naszej wyprawy tylko raz spaliśmy pod namiotem - to warto go ze sobą mieć. Nigdy nic nie wiadomo co po drodze człowieka czeka a zawsze to jakiś dach nad głową. Myślę też, że dobrze mieć ze sobą palnik i garkuchnię. Jedna na kilka osób starczy, a gorący napój w środku ulewy jest na wagę złota!
Co do ubrań to w sumie zabrałem ich nawet za dużo a na rowerze nikt w końcu na to nie patrzy jak się wygląda. Byle było sucho, a mały dezodorant zajmuje w końcu mniej miejsca niż kilka kompletów ciuchów;) Następnym razem inaczej skompletuję swoją garderobę.
Na kolejną wyprawę, bo nie wątpię że to nastąpi, wyposażę rower jeszcze w sakwy przednie. Nie dlatego, że teraz mi brakowało miejsca, ale dlatego żeby lepiej i łatwiej rozlokować niezbędne graty. Teraz miałem zdecydowanie za ciężki tył roweru i czasami trochę to przeszkadzało. Do tego przyda się też mała torba na kierownicę na drobiazgi typu telefon, aparat oraz mapę.
Kolejnym elementem wyposażenia nad którym się zastanowię będą błotniki. Wiem, że to obciach;) ale zwłaszcza nad morzem, gdzie wszędzie jest mnóstwo piachu, strasznie brudzi się bez nich łańcuch. A wiadomo że niczemu dobremu to nie służy... Poza tym jadąc w deszczu bez błotników, mija się z celem zakładanie jakiejkolwiek peleryny. Co mi po tym, że od góry mnie nie zmoczy, jak od spodu wręcz zaleje...
No i na koniec, trzeba będzie coś pomyśleć nad jakimś wygodniejszym siodełkiem i może wyższymi rogami. Na długiej trasie miękko pod d... też jest na wagę złota a wyprostowana pozycja mniej obciąży dłonie i kręgosłup.