niedziela, 4 lipca 2010

Rysy - Tatry - najwyższy szczyt Polski

Piątek 02.07.2010 g. 22.00

Od dłuższego czasu miałem za cel zdobyć najwyższy szczyt Polski. Choć wiele osób mi to odradzało - z różnych względów - postanowiłem, że tego dokonam. Z pomocą w realizacji planu przyszła Gosia, za co jej w tym miejscu serdecznie dziękuję! W końcu, po wielu dniach pilnego śledzenia prognoz pogody zapadła decyzja - jedziemy! Bez większych problemów dojeżdżamy do Zakopanego. Zaskakuje nas trochę stan nawierzchni dróg w mieście ale cóż... Remont kiedyś musiał w końcu nastąpić. Zaciskam więc zęby i z prędkością "defiladową", starając się niczego nie urwać w nowo złożonym aucie, dojeżdżamy pod adres Chłabówka 44. Tam od razu uśmiech pojawia się na twarzy na widok Hostelu Good Bye Lenin.

Po kilku minutach jesteśmy już w pokoju, gdzie staramy się jak najciszej zachowywać, by nie obudzić śpiących już tam Słoweńców. Obawiam się, że się nam to jednak nie udało... Z góry przepraszam za niedogodności;) Jeszcze kilka minut narady przed następnym dniem i idziemy spać, zapowiada się bowiem długi dzień.

Sobota 04.07.2010 g. 05.45

Znowu nie daliśmy pospać Słoweńcom;) Ale kto by spał w tak pięknie zapowiadający się dzień... Pobudka o brzasku i przygotowanie do wyjścia. Około 7 opuszczamy hostel. Pomimo wcześniejszych obaw o stan nawierzchni drogi, okazuje się, że praktycznie cała droga w kierunku Łysej Polany jest świeżo wyremontowana. Chyba nie mogło mnie nic lepszego spotkać o poranku - pusta, kręta i równa górska droga:) Po kilkunastu minutach dojeżdżamy więc do parkingu w Palenicy Białczańskiej. Po opłaceniu całodniowego postoju (20zł) udajemy się do... kasy Tatrzańskiego Parku Narodowego. Opróżniamy sakiewkę o kolejne PeeLeNy (440gr) i o 7.30 ruszamy na szlak.
Górale proponują co prawda podwózkę zaprzęgiem konnym do Włosienicy ale my dla rozgrzewki idziemy pieszo. Droga jest prosta i łatwa, choć trochę się dłuży. Po około pół godziny mijamy Wodogrzmoty Mickiewicza, przy których Gosia nie chciała sobie zrobić zwyczajowego zdjęcia;) Idziemy dalej. Pogoda choć niezła do wędrówki, to niestety trochę kiepska jeśli chodzi o widoki. W wyższych partiach dużo chmur i słaba widoczność. Nie do końca na to mieliśmy nadzieję. Ale cóż... Tak bywa. Po jakiejś godzinie marszu, przecinając wstęgę szosy kamienistymi skrótami (droga wije się pięknymi patelniami - aż chciało by się tu mieć swoje 4 kółka) docieramy do polany Włosienica, z której to widać już szczyt Mnicha.

Jeszcze paręnaście minut marszu i docieramy do Schroniska nad Morskim Okiem

Mając na uwadze, że to dopiero początek wyprawy, nie zatrzymujemy się za długo przy schronisku. Dłuższy postój planujemy dopiero nad Czarnym Stawem. Schodzimy więc nad brzeg jeziora i jego wschodnim brzegiem kierujemy się w stronę podejścia nad Czarny Staw. Muszę przyznać, że niesamowite wrażenie wywarła na mnie czystość wody w Morskim Oku, oraz kolory jakie przybierała jego powierzchnia. Niesamowity widok!

Podejście nad Czarny Staw jest stosunkowo krótkie, choć dość męczące. Przynajmniej tak myślałem na początku, nie wiedząc co mnie jeszcze czeka...

Wchodzi się po wygodnych schodach skalnych (wielki szacun dla ludzi, którzy to kiedyś układali!!!) i po jakichś 20 minutach jesteśmy już na obrzeżach Czarnego Stawu. Widok... po raz kolejny zapiera mi dech w piersi (chyba, że była to zadyszka;) Pojawiające się chwilami słońce nadaje toni stawu niesamowite kolory. Czystość wody wydaje się być jeszcze większa niż w położonym niżej Morskim Oku. I ta cisza... Niesamowite, że są jeszcze takie miejsca na ziemi.

Po krótkim odpoczynku i przebraniu w suche ubranie (jak się okaże nie na długo...) ruszamy dalej. Wzdłuż północnej, a następnie wschodniej linii brzegowej, kamienistą ścieżką, kierujemy się na południowy brzeg stawu, gdzie szlak zaczyna się ostro piąć pod górę w kierunku Buli pod Rysami.
Najpierw szlak wiedzie po trawiasto-kamienistym zboczu, przecinając w pewnym momencie sporą połać śniegu, a następnie podłoże coraz bardziej zmienia się na kamieniste. Za plecami coraz bardziej maleją stawy, a widoczna panorama co rusz powoduje szybsze bicie serca. Idziemy dalej. Tu już zaczyna być ciężko. Nachylenie szlaku jest dość znaczne i trzeba się już przyłożyć do wspinaczki. Ze mnie wychodzą siódme poty, ale to normalka. Wysiłek jest już spory i pomału suche ubrania założone na brzegu Czarnego Stawu można wykręcać. W sumie to chyba najgorszy etap - długa, mozolna i wycieńczająca wspinaczka. Tutaj też widać ile osób idzie na szczyt. Przed nami i za nami kilkadziesiąt osób. Na szczęście nikt nikomu nie przeszkadza i można iść swoim tempem. Po około półtorej godziny wspinaczki docieramy do Buli pod Rysami. To już ponad 2000 m.n.p.m. Tu też planujemy małą przerwę i kolejną sesję fotograficzną. Trzeba w końcu wykorzystać targany cały czas na górę sprzęt fotograficzny;)


Powyżej Buli szlak znowu ostro pnie się w górę. Po około 20 minutach wspinania pojawiają się pierwsze łańcuchy. Dzięki nim podejście (a zwłaszcza zejście) jest o wiele łatwiejsze i bezpieczniejsze.Przyznam, że choć wygląda to ciężko, to wizja zbliżającego się nieuchronnie szczytu (jeszcze około 1,5 godz wspinaczki) bardzo krzepi. Po drodze mijamy pierwszych powracających ze szczytu. Niestety nie mają dobrych wieści odnośnie pogody. Mówią, że widoczność kiepska i że szczyty zasłonięte szczelnie chmurami. Nie takiej spodziewaliśmy się odpowiedzi. Plan zakładał przecież sesję foto na szczycie... Dobrze chociaż, że nie pada więc idziemy dalej.

Przed samym szczytem zrobił się mały korek, bo już zaczęły z niego schodzić pierwsze grupy zdobywców. Trzeba było się co chwila zatrzymywać, żeby kogoś przepuścić. Ale i tak nie było ponoć źle, bowiem w szczycie sezonu ludzi jest dużo, dużo więcej.

20 minut przed 14-tą, po ponad 6 godzinach wędrówki, wdrapałem się w końcu na szczyt.

Chwilę po mnie weszła też moja przewodniczka Gosia, już 4-krotna zdobywczyni najwyższego szczytu Polski.
Ku naszemu zaskoczeniu i co tu ukrywać wielkiej radości, praktycznie w ciągu kilku minut od wejścia na szczyt, wiszące nad Tatrami chmury nagle się rozeszły i wyszło słońce. Widoczność praktycznie w każdym kierunku była rewelacyjna i aż nie mogłem się zdecydować gdzie patrzeć. W koło widoki były grubo powyżej moich oczekiwań. Od razu chwyciłem za aparat i chyba przez pół godziny nie dałem odpocząć ani na chwilę jego migawce...
Jedyny "problem" na jaki natrafiliśmy na górze to spory tłok. Trochę ciężko było znaleźć kawałek spokojnego miejsca na odpoczynek i przekąskę. Ale tu z pomocą przyszli nasi sąsiedzi z południa, i korzystając ze zniesienia granic usadowiliśmy się na ich części Rysów (wyższej od naszej o całe 4 metry)

Po kilkudziesięciu minutowym pobycie na szczycie nadeszła pora na powrót. Teraz wiem, że wtedy jeszcze nie byłem świadomy tego co mnie czeka... Zejście z Rysów zajmuje bowiem prawie tyle samo czasu co wejście i trzeba dobrze rozłożyć siły, tak żeby ich nie zabrakło w drodze powrotnej. Na szczęście sił nam nie brakowało, ale niestety już przed dotarciem na Bulę pod Rysami, wysiadły mi kolana:/ Reszta drogi, zwłaszcza ta gdzie były największe różnice poziomów, to była dla mnie droga przez mękę. Jedyne co poprawiało mi humor to stale piękny widok na oba stawy, jak i na otaczające je szczyty.

Po około 3 godzinach dotarliśmy do schroniska, gdzie można było w końcu trochę odetchnąć. Na telewizorze w restauracji stale wyświetlana była prognoza pogody i co ciekawe, następnego dnia miało już nie być tak rewelacyjnie jak podczas naszej wyprawy. Spodziewane było spore ochłodzenie i nawet deszcz. Nie mogliśmy więc lepiej trafić z naszym wypadem w góry. Po posileniu się i małym odpoczynku ruszyliśmy dalej w drogę.

Czekał nas jeszcze bowiem kilkukilometrowy spacer do parkingu w Palenicy, który to dłużył się niemiłosiernie...

Niedziela 04.07.2010 g. 10.00

zdjęcia - rewelacyjne!!!
humor - bomba!!!
ból mięśni - okropny!!!
wspomnienia - BEZCENNE!!!

(zdjęcia na których jest moja skromna osoba zrobione zostały oczywiście przez moją Panią Przewodniczkę:)

7 komentarzy:

  1. Z dziką przyjemnością przeczytałam opis wędrówki i obejrzałam zdjęcia. Cudowne!
    Wielka uciecha dla oka.
    I cholernie zazdroszczę. Nie miałam odwagi próbować. Tylko sobie tęsknie pozerkałam w wiadomym kierunku z MO. ;)

    OdpowiedzUsuń
  2. Cieszę się, że się podoba!

    Raz się żyje - zawsze warto spróbować, jak mi się udało to inni też dadzą radę:)

    OdpowiedzUsuń
  3. Obawiam się, że moje kolana mają inne zdanie. :)

    A ci ludzie w takich gromadach to chyba z drugiej strony wchodzą? Czy nie?

    OdpowiedzUsuń
  4. moje kolana skapitulowały przy zejściu. na szczęście grawitacja pomogła się doturlać do domu.

    A co do tłumów to powiem szczerze że mnie zaskoczyła ilość wspinających się. I to po polskiej stronie. A jak już zobaczyłem rodzinkę w sandałach i adidasach taszczącą na górę swoje dzieci, to nie wiedziałem czy zazdrościć odwagi czy... głupoty...

    OdpowiedzUsuń
  5. Żartujesz? Powiedz, że żartujesz...

    Ja w drodze z D5S na MO widziałam sandałki, klapki i już wtedy w szoku byłam. Kierunku na Rysy w takim obuciu to sobie nawet nie wyobrażam, dzieci też.
    Rozwaliłeś mi serce...

    Te dzieci to na plecach czy o własnych siłach??

    OdpowiedzUsuń
  6. Niestety to prawda. co prawda przeszli całość, ale pomyślunku to wg mnie nie było w tym za grosz...

    Dzieciaki tam darły same:)

    OdpowiedzUsuń
  7. Dzieciaki...

    Nie wiem czy umierać ze wstydu już czy jeszcze się wstrzymać. ;)

    A podobno tam się nie da wejść bez mega kondychy i przygotowania. o_O

    OdpowiedzUsuń