sobota, 15 września 2012

Złombol 2012 - Katowice - Archaia Olympia

Złombol 2012, tak naprawdę zaczął się dla mnie w 2010 roku, kiedy to zdecydowałem się pojechać Wielkim Fiatem do Istambułu. Auto kupiłem, przypuszczalnie powinno nawet dać radę tam dojechać, ale niestety się popieprzyło i w końcu z wyjazdu nic nie wyszło. Rok później Złombol jechał do Szkocji ale nie bardzo ten kierunek mi leżał, więc też nie pojechałem. Aż tu nagle niecały miesiąc przed edycją 2012, dzwoni Goro i mówi, że ma wolne miejsce w Kancie na wyprawę do Grecji. Hmm... Ciężka decyzja, jechać czy nie jechać? NO JASNE, ŻE JECHAĆ!!!
Powiem szczerze, że to była ze wszech miar trafna decyzja. A na potwierdzenie moich słów zapraszam do lektury wrażeń z 5100 km niesamowitej szoferskiej przygody, za kierownicą Polskiego Fiata 125p (czy tam FSO 1500) z 1986 roku.
Na początek przygotowania przed startem. Total spontan - kilka rzeczy do torby i koszyk jedzenia z marketu. Do tego jakiś namiot, krzesło itp. Wieczorem przed startem jedziemy na odbiór administracyjny i oklejenie auta. Kanciak trasę Gliwice-Katowice-Gliwicę pokonał bez problemów. Może i do samej Grecji tak będzie?
W sobotę rano pojawiamy się w Katowicach na ul. Mariackiej (po drodze na A4-ce wyprzedza nas McLaren F1 na zabrzańskich blachach w co nie bardzo mogę uwierzyć i dziwię się czy to efekt niewyspania po niedawnym rajdzie do Frankfurtu, czy otumanienie spalinami z naszego wehikułu;). A tam już kilkadziesiąt aut ciasno poustawianych i gotowych (mniej lub bardziej) do drogi.
Przychodzą też nasi znajomi by nam kibicować na starcie do wyprawy.
A Goro już na starcie zostaje namierzony przez Milicję;)
Szkoda tylko, że sam start mocno się opóźnił i finalnie ruszyliśmy dopiero około 12.
Potem małe zamieszanie na węźle A4, gdzie nie udało się nam wbić na kierunek na Bielsko (przyznam, że miałem wtedy "małe" obawy o to, że uda się chociaż z kraju wyjechać;) i jazda w kolumnie Żuków, Fiatów, Polonezów, Ład, Dacii, Nysek, Kaszlaków itp, itd w kierunku Zwardonia i przejścia granicznego na Słowację.
Stamtąd bocznymi drogami - plan jazdy zakładał całkowite omijanie wszelkich autostrad - do Komarom na Węgrzech, gdzie zlokalizowany był pierwszy nocleg. Po drodze mała awaryjka - nagle podczas jazdy zdechł mi silnik. Okazało się, że stacyjka przestała kontaktować. Na szczęście po kilku próbach odpalenia silnik zaskoczył i dało radę jechać dalej. Ale ciśnienie nam trochę skoczyło...
Dodatkowo cały czas jechaliśmy w oparach spalin, zwłaszcza mając otwarte przednie okna. Coś chyba gdzieś trochę wydech puszczał, ale w końcu z tym da się jechać;)
Na nocleg docieramy już po zmroku, ale nie jesteśmy ostatni. Jeszcze przez ładnych parę godzin po nas zjawiają się kolejne załogi.
Integrujemy się z "Crazy Kokos" i chłopakami z Czapajewa, którzy częstują chytrze wydestylowanym trunkiem:)
Goro, z śrubokrętem w jednej ręce i browarem w drugiej, zabiera się za usprawnianie naszego transportu. 
Piszczenie, przeplatane z wyciem, dobiegające spod maski coraz bardziej nas bowiem już denerwowały. Luzuje pasek klinowy, licząc na jakąś poprawę. Po krótkim spacerze do "centrum",
idziemy spać, ale niestety nocy kompletnie nie przesypiam. Na campingu trwa non-stop impreza a niektórym udaje się nawet przez noc wymienić silnik w Dużym Fiacie!!! Szacun!
Fajnie się prezentował camping, zastawiony szczelnie wszelakimi wynalazkami pamiętającymi czasy PRL-u a nawet jeszcze bardziej odległe dzieje...;) Fajny klimat!
Rano, na śniadanie, postanowiłem jeszcze wykorzystać niepowtarzalną okazję i wbić się (to chyba odpowiednie słowo;) do Velorexa.
Ciężko było się tam zmieścić - jak chłopaki tym we dwójkę jechali - do dziś nie mam pojęcia;) Wspomnieli jedynie, że raz dziennie do niego wsiadali i raz wysiadali...
Jako, że na niedzielę dość duży kawał drogi nas czekał, więc dość wcześnie się zbieramy i kierujemy w stronę Balatonu. Goro na tyle, w objęciach swojej ulubionej poduszki...;P
Przejeżdżamy wzdłuż jego południowego brzegu, na chwilę się nad nim zatrzymując. Co ciekawe żeby zamoczyć chociaż kolana trzeba iść i iść w jego głąb, bo przy brzegu wody ledwo po kostki.
Na drodze wyprzedza nas załoga Czapajewa z sympatycznie dyndającą na haku przyczepką N250 i zapakowanym w śpiwór pasażerem. 
My za to z serii " SLOW BUT LOW";)
Minąwszy Balaton, na jednym z rond widzimy rozstawioną kamerę TV i auto z polską flagą. Operator gestami ręki prosi o zrobienie dodatkowego kółka wokół ronda, co chętnie czynimy. Z ciekawości zatrzymujemy się obok niego i okazuje się, że jest on Polakiem, korespondentem TVP Polonia na Węgrzech. Po chwili dołącza do nas ekipa Poloneza. Wspólnie idziemy pod pomnik ofiar wypadku autokarowego sprzed 10 lat, w którym zginęło 20 Polaków.
Metodą eliminacji, zostaję wytypowany do przeprowadzenia wywiadu, który po kilku dublach i tak zapewne nie pojawił się w telewizorze;) 
Jedziemy dalej. Jako, że minęło już południe, nie mamy za dużo czasu do stracenia. Na stacji spotykamy kilka "złomków" (jak myślicie po czym można poznać Polaka?;)
i wymieniamy się pomysłami na dalszą część drogi. Przy okazji odpada kawałek tłumika;)
Większość chce jechać do Chorwacji autostradą, ale my pozostajemy wierni naszym założeniom i wyszukujemy małe przejście w miejscowości Gola (tu pozdrowienia dla Dominiki i Grześka:)
Strzał w dziesiątkę! Okazuje się, że nikt ze Złombola nie jechał tędy przed nami. Przecieramy więc szlak:) Celnik jednak coś nie za bardzo życzliwym okiem patrzy na nasz wynalazek. Tłumaczymy o co chodzi i po co jedziemy, że dla dzieci itp. On zaś patrzy i patrzy, potem przychodzi jeszcze jeden maruda i... doczepiają się voltomierza... Informują, że w Chorwacji jazda z antyradarem jest nielegalna i grozi nam mandat w wysokości 2000 Kuna. WTF? Tłumaczymy, że to jest Vol-To-Mierz!!! To NIE jest antyradar, bo w sumie do czego nam by się on miał przydać, skoro rzadko kiedy przekraczamy 80 km/h. Kręcą głowami jeszcze przez chwilę, ale w końcu wbijają po pieczątce do paszportu i nas puszczają. Jeszcze na granicy mijamy parkę Austriaków, jadących na rowerach z Serbii, chyba do siebie do kraju. Hrvatska welcome!!!
Jest trochę przed 15, więc najwyższy czas na posiłek. Znajdujemy świetną miejscówkę, zaczynamy rozkładać nasz biwak, aż tu nagle olśnienie - nie mamy zapałek... Fuck.
Pakujemy się więc z powrotem i jedziemy dalej. Przez, co tu ukrywać, biedną część kraju, małe wioski, gdzie najczęstszym widokiem na drodze były zdezelowane Ursusy;)
Wreszcie stacja benzynowa i po zamianie kilku kun na zapalniczkę, możemy zjeść coś na ciepło... Z pełnymi brzuchami około 17 dobijamy z zawrotną prędkością do Zagrzebia.
Po drodze mijając ciekawie nazwany punkt gastronomiczny (chyba;)
Pierwsza stolica do zwiedzenia w telegraficznym skrócie na naszej drodze. Robi wrażenie.
Piękna zabudowa i nieziemsko urocze dziewczyny:) Na pewno trzeba tam wrócić na nieco dłużej! Na wylocie z Zagrzebia wyprzedzamy Velorexa
i najpierw "1-ką" do Karlovac a potem "3-ką" niesamowicie zacnie wijącą się wśród gór, kilkukrotnie krzyżującą się z autostradą, w kierunku wybrzeża (Rijeki), gdzie po wjechaniu na drogę nr 8 ciągnącą się wzdłuż całego wybrzeża Adriatyku, dojeżdżamy do drugiego campingu w Selce. Jest już dość późno, więc szybko rozstawiamy namiot i idziemy spać. 
Poniedziałek rano - po nocy pod zasłanym gwiazdami niebie, ranek wita nas piękną pogodą (choć Wiśnia ciągle marudzi, że mu zimno;).
Zbieramy majdan i w drogę. Moja kolej za kółkiem. Nie mogłem chyba lepiej trafić!!! Praktycznie od wyjazdu z campingu zaczynają się niesamowite widoki i jeszcze lepsza trasa.
Co chwilę spotykamy się z jakimś złomem na fotosesjach
Zakręt w zakręt, z jednej strony skała z drugiej przepaść i ten niesamowity kolor morza.
Choć pod górkę zawory grają, nieraz trzeba redukować do "2-ki", to jazda nawet tak starym autem daje niesamowicie dużo frajdy.
Niektóre partie jedzie się wręcz bajkowo - muszę tam kiedyś wrócić czymś szybszym:) Albo wręcz motocyklem. Choć z drugiej strony jest to też pomysł na kolejną wyprawę rowerową (Rafał co ty na to???) Widoki co chwilę zapierają dech w piersiach. Nie wiadomo wręcz co lepsze - jechać jako pasażer i móc to wszystko zobaczyć, czy prowadzić i mieć radochę z pokonywania kolejnych kilometrów tej rewelacyjnej drogi?
Ale piękne widoki to jedno, a trzeba pamiętać, że w kraju tym też nie jedno się działo. Wjeżdżając w pewnym momencie trochę bardziej wgłąb, mijamy opustoszałe wioski, gdzie nie trudno dostrzec konkretnie ostrzelane z różnego kalibru domy.
Co chwilę coś nowego, ciekawego, innego. Nie można się nudzić:
Około 14 i po powrocie nad morze, znajdujemy piękne miejsce na biwak i tak wyczekaną kąpiel w Adriatyku. Parkujemy nad samą wodą i korzystamy z życia:) Czy może być lepiej?
Po chwili odpoczynku dalej w drogę. Trochę mniej krętą, ale ciągle obfitującą w piękne widoki i wszechobecne Renault 4
Przez Bośnię i Herzegovinę do Dubrovnika, gdzie niestety kończymy na cholernie drogim campingu.
No cóż zdarza się nawet najlepszym;)
Plan nocnego zwiedzenia miasta trochę nam nie wychodzi (nie doceniamy odległości i zamiast autem idziemy z buta) i po przejściu kawałka miasta wracamy na camping (po drodze wypatrzyłem rarytasa - Puga 405 Mi16:). 
Stare miasto zostawiamy na rano.
Wtorek. Przed opuszczeniem Dubrovnika, obowiązkowe zwiedzanie starówki.
Udaje się nam zaparkować pod samymi murami miasta (w doborowym towarzystwie), skąd już rzut beretem do centrum.
Płacimy tylko za godzinę postoju, więc miasto przelatujemy bez większych przestojów (poza tymi niezbędnymi na zaczerpnięcie oddechu, bo łażenia tam po schodach co niemiara;)
widząc tą posadzkę, żałuję, że jednak nie dotarliśmy na starówkę w nocy. Podświetlona musiała pewnie wyglądać nieziemsko...
Piękna mieścina! Na wylocie z miasta krótki postój na poboczu, skąd rozpościera się wspaniała panorama miasta.
Prosimy o zrobienie nam zdjęcia napotkanych ludzi. Okazuje się, że są z Honolulu! Widok naszego wehikułu na pewno ich mocno zaskoczył, zwłaszcza jak powiedzieliśmy skąd jesteśmy i gdzie nim jedziemy;)
Z Dubrovnika już niedaleko do Czarnogóry, gdzie w sumie widoki i drogi prawie nie różnią się od tych w Chorwacji.
choć tak blisko wody jeszcze nigdy nie jechałem...
Za to po przekroczeniu kolejnej tego dnia granicy, zaczęła się jazda! Witamy w Albanii, kraju, który jako swoje godło chyba mógłby mieć znaczek Mercedesa... Od granicy droga, coś na kształt powiatowej, 7-kategorii utrzymania. I tak do Shkodër. Potem już trochę lepszy, około 100km odcinek do Tiranë, stolicy Albanii. Szukamy stacji benzynowej (po drodze mijając "świeżego rowa").
Znaczy się takiej na której można płacić kartą, bo tutejszej waluty nie braliśmy. I tu mamy problem. Stacji co prawda od groma, średnio co kilometr kilka stacji po obu stronach drogi (nie ma to jak konkurencja;) ale na żadnej nie można płacić kartą.
W końcu pojawia się "sieciowa" Q8, gdzie starszy pan posiada terminal. Uff... Na migi, przy pomocy telefonu i chwytając się wszelkich pomysłów wreszcie dogadujemy się czego i ile chcemy zanabyć. Wiśnia idzie z gościem dokonać transakcji, a ja z Gorem bierzemy się za karmienie naszego złomka. 
I tu zaczynają się schody. Po powrocie pod dystrybutor, operator stacji nie kuma, że my już sobie sami zatankowaliśmy i chce nam lać benzynę. Kilka minut przekonujemy go, że już mamy co trzeba i że się zwijamy, ale on nieugięty każe otworzyć wlew do baku. No cóż... poddajemy się w końcu i przyjmujemy gratisowe 12 litrów Pb95:) Więcej nie weszło do baku, kanistra ku zaskoczeniu "operatora" nie mieliśmy... Poczciwy człowiek chciał nam nawet jeszcze oddać różnicę w swojej walucie, ale "mieli my gest i nie przyjęli my";). 
Wydawać by się mogło, że Albania przyjęła nas bardzo łaskawie, więc pomysł by po zwiedzeniu Tirany, rozbić się gdzieś nad morzem na noc bardzo się nam podoba. Na razie... Tymczasem wjeżdżamy do stolicy. Przedmieścia trochę slumsem zalatują, ale z każdym kilometrem jest trochę lepiej, choć coraz bardziej tłoczno.
Aż dojeżdżamy do środka wnętrza, gdzie zapewne mają zastosowanie jakieś przepisy ruchu drogowego, ale nigdy nie wiadomo które i dlaczego... A to sobie ktoś pod prąd jedzie, a to na rondzie nagle robi się 5-6 pasów z 3 jakie były przed nim, ktoś stoi w poprzek drogi, ktoś tam sobie trąbi, ktoś inny trąbi od niego głośniej, piesi chodza gdzie chcą, a światła na skrzyżowaniach mają znaczenie chyba tylko sugestywne;)
A w środku tego całego zamieszania nasz, przegrzewający się już trochę staruszek... Masakra! Znajdujemy więc miejsce do zatrzymania i z ulgą wychodzimy na chodnik.
Jest tylko jeden problem - trzeba przejść na drugą stronę kilkupasmowej drogi. Co prawda są pasy, jest zielone światło, ale co z tego??? Traumatyczne przeżycie;)
Krótki spacer po stolicy i szukamy jakiegoś miejsca, gdzie można będzie siąść i coś zjeść. 
Zamówiona pizza różni się dość mocno od tej do której jesteśmy przyzwyczajeni, ale nie jest zła. Do tego lokalne piwo, niestety prowadziłem więc tylko mogłem go skosztować, za to Tomki się nim delektowali;)
Wspaniały przerywnik i chwila spokoju. Ale niestety czas jechać dalej.
Obrazki z Tirany na zawsze zostaną w pamięci. Z jednej strony piękne kobiety o niespotykanej u nas urodzie, ale z drugiej np krowy pasące się na pasie zieleni rozdzielającym jezdnie w samym centrum stolicy,
czy wszechobecne dziuple samochodowe (w sensie hurtownie lekko-używanych części do Mercedesów) i serwisy samochodowe na środku chodnika czy drogi. 
Policja niby jest i to w sporych ilościach, ale co robią? Nie wiem. Jedyne co się rzuciło w oczy to mega specyficzny sposób kierowania ruchem przez "krawężnika". Stał sobie na skrzyżowaniu, machał rękami bez składu i ładu, jedni jechali, inni nie... Kobita sobie szła przez sam środek zamieszania, jak gdyby nigdy nic... Ale jakoś nikt o dziwo nie zginął...
Dziury na drogach większe niż w Polsce, do tego nieoświetlone osiołki,
albo klekoty z powłączanymi wszelkimi źródłami światła jakie są tylko możliwe. I jedyna w swoim rodzaju nauka jazdy, oczywiście w Mercu;)
Masakra. Widząc to coraz mniej mamy chęci na nocleg w tym kraju. Cel jest więc jeden - co by się nie działo, jedziemy do Grecji! A działo się duuuużo. Po primo - noc. Po secundo - drogi, a w zasadzie ich okresowy brak... Okazało się, że drogi krajowe w Albanii, to kręte górskie, wąskie serpentyny, przy których taki np. Salmopol to tor do wyścigów na 1/4 mili. Nie żebym nie lubiał takich dróg, wręcz przeciwnie, ale nie będąc 2000km od domu, w starym aucie, a nocy, w kompletnej głuszy.
Co chwilę spotykani Złombolowcy podzielają moje odczucia. Zwłaszcza po pokonaniu odcinka, gdzie drogi w ogóle nie było, gdzie trzeba było szukać mniejszych kamieni po których się można było naszym lowriderem przecisnąć. Uważając żeby nie wjechać pod nadjeżdżajęcego z naprzeciwka tira! Mega jazda!!!
Okazało się, że nie dla wszystkich udana. Ekipa Skody musiała tam gdzieś skapitulować i po utracie koła, zostawić swoje auto, kontynuując drogę na pokładach innych aut. Tu ciekawostka. Całego Mercedesa można kupić w Albanii za 1000 Euro. Jest jednak mały "myk". Auto będzie wtedy bez dokumentów. Jeśli jednak nie zamierzasz opuszczać kraju, dokumenty są kompletnie zbędne:) Taki sam merc, w wersji "full" czyli z papierami, to już wydatek 2000 ojro. Proste nie? Nam udało się pokonać tą ciekawą drogę i po pokonaniu ostatnich kilkudziesięciu km, już w cywilizowanych warunkach, dotrzeć do granicy greckiej. Trzeba było widzieć ulgę wszystkich Złombolowiczów, którym udało się szczęśliwie dojechać do Grecji...
Stąd do oddalonego o jakieś 60 km jeziora, gdzie zamierzaliśmy znaleźć jakiś camping, omijając tym samym planowy nocleg nad morzem. Campingu jednak nie znaleźliśmy, a że była już 2 w nocy (naszego czasu) rozbiliśmy namiot w krzakach i poszliśmy szybko spać.
Długo nie pospaliśmy, bo po jakiś 4 godzinach obudziły nas czyjeś kroki. Nie chcąc się narażać lokalesom, szybko zwinęliśmy graty i dalej w drogę.
Droga znowu wiła się wzdłuż zatok, lub przez przełęcze nad nimi królujące. Przejeżdżając przez jedno z miasteczek postanawiamy się zatrzymać, coś zjeść i się wykąpać. Okazuje się, że nie tylko my mamy takie plany, bo po chwili w mieście (za sprawą obrotnego kelnera jednej z restauracyjek) stoi już kilka (jeśli nie naście) złombolowych fur
a my przy szumie fal siedzimy sobie w towarzystwie innych złombolarzy przy suto zastawionym stole. 
Wszyscy, jeszcze na gorąco, przeżywają nocny podbój Albanii. Jedynie załoga Nivy się cieszy, mając za sobą udany offroad;) Kąpiemy się (woda słona jak diabli) i dalej w drogę.
Na luzie (dosłownie;) wyciągamy z naszego Fiaciora 120 km/h, wyprzedzając po drodze co się da.
Powracamy też w końcu nad morze,
aż przed miejscowością Patra, ukazuje się nam na horyzoncie okazały most.
Przyjemność nim przejechania pochłania z naszego budżetu okrągłe 13 ojro, ale pewnie prom nie był dużo tańszy a trzeba by na niego zapewne jeszcze czekać. Do mety wyprawy już tylko jakieś 130km. Docieramy tam chwilę przed 17. Po drodze zaliczając jeszcze nieliche oberwanie chmury. Na szczęście to był jedyny raz kiedy podczas całej wyprawy dopadł nas deszcz.
Olimpia przywitała nas już piękną pogodą i pełnym słońcem.
Cała mieścina opanowana była już przez pojazdy demoludów, na każdym rogu stał jakiś Żuk, Poldek czy Fiacior. Zaś camping, na którym zorganizowana była kończąca wyprawę impreza, przypominał jakieś muzeum, czy składnicę złomu (w pozytywnym tego słowa znaczeniu!!!). 
Bardzo fajny i niecodzienny widok. Postanawiamy jednak nie zostawać na tym campingu i jechać dalej, w stronę Aten.
Szybko "odbębniamy" wizytę w historycznym miejscu, skąd raz na 4 lata biegnie sztafeta z olimpijskim ogniem i niesamowicie krętą drogą nr 74 kierujemy się na wschód.
Kilka kilometrów przed Arkadią, znajdujemy hotel ΑΛΛΟΤΙΝΟ
i choć trochę nas to szarpie po kieszeniach, postanawiamy spędzić dla odmiany noc w normalnych warunkach;) Kilka kolejek Ouzo i nas nie ma... 
Plan na czwartek - Ateny. 
Jak miło obudzić się w miękkim łóżku i nie musieć składać namiotu... Do tego śniadanie na balkonie w promieniach wschodzącego słońca...
Dodaje to energii na cały dzień. Niektórym tej energii zostaje nawet za dużo i pomimo przeprowadzenia porannych porządków w aucie (już nie było gdzie nóg trzymać;) 
muszą potem dać jej upust rzucając głazy w przepaść;)
Ja za to mam szczęście do fajnych dróg. Od samego początku dnia niesamowicie kręta i widowiskowa droga.
Kilka kilometrów od naszego noclegu kolejne zapierające dech w piersi miasteczko - Arkadia. 
Niesamowita panorama. Takich rzeczy nie zobaczy się przemierzając kraj autostradami. No właśnie... W Tripoli, niestety zmuszeni jesteśmy po raz pierwszy skorzystać z autostrady. Ale w sumie pozostaliśmy wierni naszym założeniom i całego Złombola przejechaliśmy bocznymi drogami! Poza tym do Aten praktycznie nie ma innej drogi, więc śmigamy tym co jest. A na autostradzie to czego się spodziewaliśmy, czyli okrutna nuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuudaaaaaaaaaaaaaaa............
Pod górkę wyprzedza nas wszystko co się tylko toczy, po płaskim w sumie też, jedynie z górki "łykamy" co bardziej przeładowane tiry... Na jednej z bramek autostradowych, spotyka nas jedna mega ciekawa przygoda. Źle wjeżdżamy i zamiast na bramkę z okienkiem, wjeżdżamy na tą pass-through. Oczywiście nie mamy viatolla czy jak się to tak u Greków nazywa i nie mamy jak przejechać. Stojący za nami kierowca zaczyna się niecierpliwić i trąbić. A my dalej stoimy, nie mogąc się ruszyć ani w jedną ani w drugą stronę. Wtedy kierowca z owego auta wysiada, idzie w naszą stronę i... zamiast lutnąć kierowcy (na co stawiałem;) mija nas, podchodzi do szlabanu i wyrywa go do góry. Macha nam potem ręką, żeby jechać. Nie mam pytań. Takie rzeczy tylko w Grecji...;) Dla nas w sumie bomba, zaoszczędziliśmy dzięki temu kilka ojro!
No ale w końcu docieramy do Aten:) Parkujemy pod drzewkiem limonkowym (które szabrujemy rzecz jasna;)
i trochę "od dupy strony" idziemy na Akropol.
Od tak dawna chciałem to zobaczyć. Zwłaszcza mając ciągle w pamięci zdjęcia z Rajdu Acropolis z 1984 roku, kiedy to przez rampę startową ulokowaną u podnóża Akropolu przejeżdżał Maluch w barwach OBR-u... A my dojechaliśmy tam Kanciakiem!!! Czy mogło by być lepiej???
Szkoda tylko, że obecnie Partenon jest w remoncie i szpecą go rusztowania i dźwigi. No ale cóż - swoje już lata ma i lepiej żeby w przyszłości dalej można go było oglądać w pełnej okazałości. Potem spacer po mieście (cholernie zatłoczonym i głośnym), z interesująco zabudowanym warsztatem samochodowym i stacją paliw - pod budynkiem mieszkalnym
czy ciekawą wersją fiata 500
zakończony wizytą pod gmachem Parlamentu, gdzie przy Grobie Nieznanego Żołnierza miała miejsce uroczysta zmiana warty.
Powaga miejsca zobowiązuje, choć sama ceremonia pochodzi chyba z Ministerstwa Głupich Kroków Monty Pythona...;)
Ale warto to zobaczyć. Spaleni słońcem, kierujemy się do auta, po drodze szamając obiad w bardzo przyjemnej i cichej dzielnicy.
Sam wyjazd z miasta to też przeżycie. Akurat trafiły się nam godziny szczytu i drogi zapchały się autami i motorami. 5 pasów i wszystkie zatkane. A między autami jeszcze dziesiątki wszelakiej maści i rodzaju motorów.
Co prawda jestem jeszcze nieopierzonym motocyklistą (egzamin na prawko dopiero przede mną) ale już wiem, że jazda bez kasku i w samej tylko koszulce na ścigaczu, grubo ponad 100km/h, to nie jest dobry pomysł. Ale widać w Grecji działa to trochę inaczej... No ale udało się w końcu i ruszyliśmy na północ. Zmieniam lokalizacją w aucie i przenoszę się do przedziału "komfort"
Po jakiś 200km czas na nocleg. Hotel - odpada. Camping - odpada. Plaża - tak poproszę:) Znajdujemy, trochę przypadkiem, rewelacyjną miejscówkę, z dala od miasta, nad samą wodą. Tak, tutaj zakładamy dzikie obozowisko (choć niby nie można;) Najpierw piękny zachód słońca,
potem kąpiel w mega ciepłej wodzie, ognisko, Ouzo i sen.
Tomki na plaży, a ja ze względu na nie do końca optymalny do tego celu śpiwór, na pokładzie Fiata. Głowa pod schowkiem, nogi na tylnej półce - dało radę:)
W piątek budzi nas wschodzące nad zatoką słońce. Rewelacyjne widoki!
No ale czas się zbierać i dalej w drogę. Plan na dzień, to dojechać do Paralii, najdalej na północ wysuniętej miejscowości stricte wypoczynkowej. Po drodze zahaczamy o Olimp.
I kolejna kręta górska droga, która prowadzi nas z poziomu morza na jakieś 2000 m.n.p.m. Kant piszczy ale ciśnie.
A widoki wręcz powalają. I te w górę i te w dół. Co chwilę lepsze panoramy przed nami.
A na końcu drogi, niespodzianka - złombolowy Polonez:) I temperatura w okolicy 13 kreski. Szkoda, że nie było czasu żeby wejść na szczyt Olimpu. Zapewne widoki stamtąd są niesamowite. 
Wracamy na autostradę i już bez przystanków do Paralii. Szybkie zakupy i z placakiem pełnym piwa na plażę:) Po drodze zauważamy znajomą Dacię, stojącą dumnie w samym centrum miasta. Szkoda, że nam nie udało się koło niej stanąć... Na plaży siedzimy w towarzystwie poznanego nieco wcześniej Greka, który opowiada nam o swoim barwnym życiu;) Po zachodzie słońca czas by rozejrzeć się za noclegiem. Hotel za drogi, zostaje więc namiot na parkingu dla tirów. Ale najpierw idziemy w miasto.
Prosto do monopolowego po Tsipouro, polecane jako lepsze od Ouzo. Kieliszków brak - więc z gwinta. Daje radę, choć trochę za ciepłe... Spotykamy wreszcie ekipę z Dacii i już wspólnie się integrujemy. Na plaży pod kościołem;)
Zwalnia się nawet jedno miejsce obok Dacii, więc pomimo zakazu wjazdu i nawet potrącenia owego znaku wjeżdżam na honorowe miejsce na deptaku:) 
Dacia i Fiacior pięknie się prezentują w centrum miasta, wzbudzając niemałą sensację... Dzięki "Daciowcom" znajdujemy też przyzwoicie tani nocleg, więc i noc przebiega bez problemów. Choć nie decydujemy się na degustację specjałów lokalnej kuchni;)
Sobota. Dzień wolny. Znaczy jeszcze bardziej wolny niż te dotychczas minione;)
Opuszczamy hotel i 2 minuty później już siedzimy na plaży:) Pewnie ponad 30 stopni, ani jednej chmurki na niebie, a z otrzymanych z domu sms dowiadujemy się, że w Gliwicach ledwo 10 st i pada :P
Sielankę na plaży przerywają tylko natrętni handlarze badziewiem. Nie pamiętam nawet ile razy musiałem odmawiać zakupu okularów przeciwsłonecznych, mając cały czas na nosie swoje. Goro zaś ciągle dostawał oferty na koraliki z serii "peace brother". Poza tym można było zanabyć np: adidasy, oryginalne kopie torebek Gucci, ręczną maszynę do szycia, tatuaż, łuk, kawałek krzesła.
Ale jednego nie mieli - gaźnika do Dacii;) I tak browar za browarem życie na plaży sobie płynęło. Niestety wszystko co dobre musi się kiedyś skończyć i trzeba było w pewnym momencie wsiąść do naszego wehikułu i jechać dalej. Kierunek Macedonia. Do granicy jakieś 100km, które poszło w sumie bez problemów. Te zaczęły się na samym przejściu. Stojąc w kolejce wyłączyłem silnik. I nie udało się już go ponownie uruchomić... Granicę pokonaliśmy więc pieszo, pchając naszego sprzęta.
Kostka pod stacyjką znowu dała o sobie znać. Czekające za granicą ekipy już spieszyły z pomocą, ale na szczęście "na pych" Kanciak palił od strzała, więc wszystko skończyło się dobrze.
Teraz tylko trzeba było dobrze planować miejsce każdego postoju. Musiało być takie, by auto utrzymało się na nim bez ręcznego (którego od początku nie było), ale za razem z którego łatwo by było go pchnąć celem odpalenia;) Pikuś... Na szczeście takie miejsce bez problemu znaleźliśmy w centrum Skopje, do którego dojechaliśmy około 22. A tam??? Nieziemskie widoki!!! I przy okazji ciekawe zabytki.
A tu z cyklu "ile europalet wejdzie do Renault 4"?
Trochę oszołomieni tym co w stolicy Macedonii zobaczyliśmy, wykorzystujemy kilka metrów parkingu na odpalenie Kanta na pych i jedziemy dalej...
Przed 7 meldujemy się w kolejnej stolicy, tym razem w Belgradzie.
W przeciwieństwie do Skopje, to miasto jeszcze śpi. Ja w sumie też... 7 rano w niedzielę nadaje się tylko do jednego - do spania.
Robimy małą rundkę, kierując się w stronę Kalemegdan - belgradzkich fortyfikacji z XVII wieku, położonych przy ujściu Sawy do Dunaju.
Wzdłuż murów kilka tematycznych wystaw fotografii.
A wewnątrz muzeum pojazdów militarnych, armat, czołgów itp
Może to zmęczenie drogą, ale miasto nie powala tak jak Skopje. Może gdybyśmy tam byli w sobotni wieczór... No ale jest jak jest, a pomimo, że pora wczesna, ulice i tak zapchane... trolejbusami. Nigdy nie widziałem ich tyle naraz ;)
Mapa w dłoń i jedziemy dalej. Kierunek Magyarország.
I tu niemiła niespodzianka. Na granicy chyba z godzina oczekiwania na przejazd. No ale wracamy w końcu do Unii...
Koło 15 parkujemy naszą białą (tak z grubsza) strzałę w Budapeszcie i idziemy trochę pozwiedzać.
Najpierw Burger Kinga;) a zaraz potem na Górę Gellerta.
Stamtąd obok Mostu Elżbiety w kierunku budynku węgierskiego parlamentu
i z powrotem w okolice Mostu Wolności (Szabadság hid), gdzie przy piwie i coli (sic!) wyczekujemy zmroku.
Potem szybka nocna foto-sesyjka i zabieramy się do domu.
Do Gliwic docieramy koło 4 nad ranem. Trochę zmęczeni, ale cholernie szczęśliwi, że się udało, że tyle zobaczyliśmy i przejechaliśmy taki kawał świata poczciwym PF 125p...

Podsumowawszy:
1 samochód
2 morza w których się kąpaliśmy
3 śmiałków
6 odwiedzonych stolic (Ateny, Belgrad, Budapeszt, Skopje, Tirana, Zagrzeb)
9 dni i nocy w podróży
10 przejechanych państw (Polska, Słowacja, Węgry, Chorwacja, Bośnia i Herzegovina, Czarnogóra, Albania, Grecja, Macedonia, Serbia)
50-100 wypitych browarów;)
120 km/h - najwyższa zanotowana prędkość naszego bolidu (wg licznika, z górki, na luzie :)
~ 370 litrów Pb95 
2340 zdjęć i kilka filmów
>5100 pokonanych kilometrów
1 584 439 zakrętów na trasie;)
nieskończona frajda z wyprawy!!!

PS: podpatrzone u innego uczestnika Złombola, ale oddające w 100% klimat wyprawy:

5100km jazdy, wrażenia bezcenne a za resztę wyszło tyle, że nie zapłacisz za to nawet kartą Master Card;)

2 komentarze:

  1. Niesamowit przygoda! Pozazdrościć tylko. Czyta i ogląda się ten artykuł z zapartym tchem. Pozdrawiam Zgniot (znajomy Wiśni).

    OdpowiedzUsuń
  2. Sie ma..

    Nie moge namierzyć zakładki kontakt.
    Chłopaki jedziecie w tym roku???
    dajcie znac: okd@wp.pl

    Dacia-Dzik

    Pozdro
    Patryk

    OdpowiedzUsuń