No to znowu w siodle. Kontynuujemy z Rafałem to co rok temu przerwaliśmy. Z Gdyni jedziemy do Wiżajn (to koło Suwałk) sprawdzić czy faktycznie jest tam tak zimno;) Przypuszczalnie odwiedzimy też Litwę. Mam też nadzieję, że wrócimy w jednym kawałku i będzie o czym pisać...
No i wróciliśmy... Cali i zdrowi. Choć trochę bardziej wykończeni niż przewidywaliśmy. Ale o tym dalej. A więc jak było???
Zacznę może od przygotowań, bo te w tym roku szły mi jak po grudzie. Najpierw miałem problem żeby zanabyć drogą kupna bagażnik co to się pod sakwami nie rozleci - wszędzie sprzedają aluminiowe, filigranowe badziewie, które wygląda jakby się miało już przy próbie montażu rozlecieć. Dlaczego nikt nie zrobi go z kawałka metalowej rurki? Ile by to ważyło - pół kilo więcej? Jak dla mnie żaden problem, pewność wytrzymałości konstrukcji bardziej się liczy niż kilka gramów nadwagi... Mając już przedział bagażowy, zaczęło się pakowanie sakw - po zeszłorocznej awarii wymienionych na nowe, czyli po raz wtóry ich dziewiczy lot;) Na szczęście nie musiałem się martwić o bilet do Gdyni - tym zajął się naczelny kolejarz naszej wyprawy - Rafał:) Po tym jakie miałem problemy żeby zakupić zwykły bilet do Katowic (teraz trzeba wiedzieć nie tylko o której godzinie pociąg jedzie i z którego peronu odjeżdża, ale i do jakiej spółki należy, a co najistotniejsze gdzie jest kasa obsługująca danego przewoźnika - czy tylko ja uważam, że to jakaś paranoja???) okazuje się, że była to decyzja ze wszech miar słuszna.
Dzień #0 Gliwice - Gdynia - 791 km
No dobra, koniec marudzenia, jakimś cudem udaje się jednak dopiąć wszystko na jeden z ostatnich guzików i wsiąść do pociągu do Katowic. A tam oby zdążyć na pośpiecha do Warszawy. Na dworcu w Katowicach (się znaczy na tym co z niego zostało) czeka już Rafał.
Przyznam, że patrząc na jego nowy rower, trochę mi zrzedła mina - ja od zeszłego roku, pomimo wielu planów co do usprawnienia swojego bajka, w końcu nie zrobiłem nic. Ktoś się jednak przygotował...:) Ustawiamy się więc w odpowiednim sektorze, chcąc sprawnie wpakować się do pociągu i... czekamy... i czekamy... i czekamy... Kurde pchają ten pociąg z Raciborza czy co? Półtorej godziny opóźnienia już na początku podróży... Plany 2-godzinnej przerwy obiado-kolacyjnej w Warszawie, mocno się oddalają... Wreszcie nadjeżdża pociąg i możemy rozpocząć naszą wyprawę nad morze. Znaczy jej przyjemniejszą część... We stolycy jesteśmy...yyy...powiedzmy, że w końcu. Plany zjedzenia czegoś konkretnego, niestety muszą zostać odłożone, bo nie mamy już za dużo czasu.
Tak więc po machnięciu kilku fotek pod Pałacem Braku Kultury i pokonaniu bariery językowej, wpijamy nasze kły w kebaby, mając nadzieję, że będą palić tylko raz;) Posileni udajemy się na peron, przeżywając pierwsze chwile grozy tego wieczora, czyli zjazd z objuczonymi rowerami stromymi ruchomymi schodami na peron. Brzmi śmiesznie? Ale takie nie było... Nadjeżdża pociąg i... horror dopiero się zaczyna. Przezorny Rafał miesiąc przed podróżą wykupił nam miejscówki, każdy z nas miał numer przysługującego mu w wagonie krzesła, ale co nam po tym jak z kilkudziesięciu miejsc jakie były w wagonie, może z pięć było opisane? Co za BARAN opisuje miejsca łatwozrywalnymi naklejkami??? Co prawda pół wagonu faktycznie jest z przeznaczeniem do transportu rowerów (i te podróżują komfortowo), ale w pozostałej części jeden wielki burdel.
Ludzi duuużo więcej niż miejsc i niekończące się kłótnie o miejsca. Pięknie Ku*wa Pięknie... Do tego najbardziej niekomfortowe fotele na jakich do tej pory podróżowałem i plan przespania kilku godzin, idzie w diabły. Szkoda słów... Połamani jak cholera, o 6 rano wysiadamy na szczęście na dworcu w Gdyni. Jest pochmurnie, rześko, raczej chłodnawo (dzień wcześniej przez Trójmiasto przechodziły okrutne burze...) A więc zaczynamy!!!
Dzień #1 Gdynia - Stegny - 94 km
Z dworca PKP, jedziemy na nabrzeże portowe na Skwer Kościuszki, przebrać się i trochę odświeżyć po jakże przyjemnej przejażdżce ciąg-pokiem.
Pusto wszędzie, głucho wszędzie. Miasto jeszcze śpi. Nie ma to jak mieć całe nabrzeże dla siebie. Słońce nieśmiało się przedziera przez chmury, robi się coraz przyjemniej, choć przyznam, że brakuje mi trochę snu, jako, że w ogóle przez cały poprzedni tydzień słabo sypiałem.
Do tego jakaś uporczywa alergia, katar i brak tchu. Jak na wyprawę rowerową nie do końca dobry prognostyk... Ale co tam. Lepiej zejść z tego świata próbując, niż nie robić niczego;) Rozwijamy więc mapę i planujemy trasę na najbliższe godziny. A ta wygląda obiecująco, najpierw Bulwarem Feliksa Nowowiejskiego, obok Muzeum Marynarki Wojennej a potem wzdłuż wybrzeża prosto do Sopotu. Tyle teorii... Okazało się, że bulwar kończy się nagle rondem i dalej tylko po plaży... A tak fajnie żarło... No to wracamy kawałek i z nosem wlepionym w mapę przeciskamy się przez pobliskie osiedle. A tam, to co miało się okazać przekleństwem tej wyprawy - podjazdy. Jeśli do tej pory jeszcze było mi trochę chłodno, to teraz nagle się ociepliło;) Rafał trochę marudzi, na nachylenie drogi (nie żebym ja był tym zachwycony) ale ciśniem. Aż tu nagle, garść ciepłych, nie do końca cenzuralnych słów, Rafał dla odmiany kieruje nie w stronę kolejnego podjazdu, ale w kierunku swojego tylnego koła. Pół godziny jazdy a tu już pierwszy kapeć. Szlag by to. Otwieramy więc przedział techniczny i pierwszy serwis za nami. Byle dalej było już bez awarii (choć mój bagażnik już wymaga drobnych korekt i zastosowania tu i ówdzie trututek...;) Dojeżdżamy jednak do Sopotu, choć po drodze miejscami droga jakby trochę się kończyła;)
A tam, oczywiście na molo.
Zwiedzanie przeprowadzamy w ekspresowym tempie i jedziemy dalej. Kierunek Westerplatte. W stronę Gdańska prowadzi przyjemnie poprowadzona ścieżka rowerowa z ograniczeniem prędkości do 10 km/h (???!!!???), garbami zwalniającymi (!!!???!!!) i przejściami dla pieszych co kilka metrów (%$#@&%$*&@#%$). Słońce już w pełni, piękny dzień, ani chmurki na niebie. Cisza i spokój... No prawie cisza - do szewskiej pasji doprowadzają bowiem tarczówki w rowerze Rafała - pozdrowienia dla szanownego pana serwisanta!!! Na Westerplatte, nasz pierwszy cel, można się dostać promem, ale dowiadujemy się, że w sobotę nie kursuje:/ Czeka nas więc ładny objazd. Po drodze mijamy nowiutki stadion dla kopaczy PGE Arena, oraz stocznię.
Na wysokości Pomnika Poległych Stoczniowców, Rafał po raz drugi tego dnia zaczyna sypać "ciepłymi słowy". Drugi kapeć. No ładny mamy początek... Słońce pali jak diabli, Rafał bawi się w wulkanizatora;)
a ja z gołą głową latam wokół pomnika robiąc zdjęcia, co kończy się lekkim udarem słonecznym...
Kończymy naprawę roweru i modyfikujemy plan jazdy. Teraz do najbliższego sklepu rowerowego. Jakby kto pytał, to już wiem gdzie na starówce w Gdańsku jest takowy;) Z nowymi łatkami i dętką śmigamy na Westerplatte. Droga się trochę dłuuuuuuuży, choć jest równo i w miarę płasko. Przed samym pomnikiem przerwa na karmienie i... dalej się już nam nie chce;) Siłą wręcz zaciągam Rafka pod pomnik...
Czas mamy dobry, ale przed nami jeszcze sporo drogi, jeśli chcemy spać w Krynicy Morskiej. Ruszamy więc dalej i... po drodze zauważamy, że ten prom co to miał niby nie pływać jednak pływa i niepotrzebnie nadrobiliśmy prawie 20km!!! Ech... Coby nadrobić trochę zastanawiamy się czy by nie podpłynąć gdzieś jakimś innym promem, ale po daremnej próbie rozgryzienia rozkładu...yyy...jazdy promów dajemy za wygraną i ruszamy dalej na kole. Przez most (a jakże) Jana Pawła II, ignorując zakaz wjazdu dla rowerów i ciut spowalniając na nim ruch kierujemy się na wschód. Mijamy rafinerię Lotosu i dalej ulicą Benzynową :) dojeżdżamy do Wisły Śmiałej, skąd po kilku kilometrach pedałowania docieramy do Świbna, gdzie promem pokonujemy Przekop Wisły.
Zaczynamy się już trochę męczyć (w sumie drugi dzień bez snu) i wizja noclegu w Krynicy mocno się oddala. Pojawia się Stegna i postanawiamy tam przenocować. Problem tylko w tym, że nie ma gdzie...:/ Pozostaje więc pole namiotowe.
Co prawda fajne, urządzone w lesie, ale rozkładanie tego naszego całego ambarasu to nie jest to o czym marzyliśmy na koniec dnia. Cóż... Prysznic i kotlet po kapitańsku wynagradzają wysiłek. Chwilę po 20 już śpimy. Nawet chrapanie Rafała, od którego aż tropik w namiocie falował, nie przeszkadza...;) Budzi mnie dopiero lekki chłód ciągnący od podłoża. Mój materac okazuje się, że nie bardzo trzyma ciśnienie...:/ Nie ma bata, na następną wyprawę nie jadę bez porządnej karimaty!!!
Pusto wszędzie, głucho wszędzie. Miasto jeszcze śpi. Nie ma to jak mieć całe nabrzeże dla siebie. Słońce nieśmiało się przedziera przez chmury, robi się coraz przyjemniej, choć przyznam, że brakuje mi trochę snu, jako, że w ogóle przez cały poprzedni tydzień słabo sypiałem.
Do tego jakaś uporczywa alergia, katar i brak tchu. Jak na wyprawę rowerową nie do końca dobry prognostyk... Ale co tam. Lepiej zejść z tego świata próbując, niż nie robić niczego;) Rozwijamy więc mapę i planujemy trasę na najbliższe godziny. A ta wygląda obiecująco, najpierw Bulwarem Feliksa Nowowiejskiego, obok Muzeum Marynarki Wojennej a potem wzdłuż wybrzeża prosto do Sopotu. Tyle teorii... Okazało się, że bulwar kończy się nagle rondem i dalej tylko po plaży... A tak fajnie żarło... No to wracamy kawałek i z nosem wlepionym w mapę przeciskamy się przez pobliskie osiedle. A tam, to co miało się okazać przekleństwem tej wyprawy - podjazdy. Jeśli do tej pory jeszcze było mi trochę chłodno, to teraz nagle się ociepliło;) Rafał trochę marudzi, na nachylenie drogi (nie żebym ja był tym zachwycony) ale ciśniem. Aż tu nagle, garść ciepłych, nie do końca cenzuralnych słów, Rafał dla odmiany kieruje nie w stronę kolejnego podjazdu, ale w kierunku swojego tylnego koła. Pół godziny jazdy a tu już pierwszy kapeć. Szlag by to. Otwieramy więc przedział techniczny i pierwszy serwis za nami. Byle dalej było już bez awarii (choć mój bagażnik już wymaga drobnych korekt i zastosowania tu i ówdzie trututek...;) Dojeżdżamy jednak do Sopotu, choć po drodze miejscami droga jakby trochę się kończyła;)
A tam, oczywiście na molo.
Zwiedzanie przeprowadzamy w ekspresowym tempie i jedziemy dalej. Kierunek Westerplatte. W stronę Gdańska prowadzi przyjemnie poprowadzona ścieżka rowerowa z ograniczeniem prędkości do 10 km/h (???!!!???), garbami zwalniającymi (!!!???!!!) i przejściami dla pieszych co kilka metrów (%$#@&%$*&@#%$). Słońce już w pełni, piękny dzień, ani chmurki na niebie. Cisza i spokój... No prawie cisza - do szewskiej pasji doprowadzają bowiem tarczówki w rowerze Rafała - pozdrowienia dla szanownego pana serwisanta!!! Na Westerplatte, nasz pierwszy cel, można się dostać promem, ale dowiadujemy się, że w sobotę nie kursuje:/ Czeka nas więc ładny objazd. Po drodze mijamy nowiutki stadion dla kopaczy PGE Arena, oraz stocznię.
Na wysokości Pomnika Poległych Stoczniowców, Rafał po raz drugi tego dnia zaczyna sypać "ciepłymi słowy". Drugi kapeć. No ładny mamy początek... Słońce pali jak diabli, Rafał bawi się w wulkanizatora;)
a ja z gołą głową latam wokół pomnika robiąc zdjęcia, co kończy się lekkim udarem słonecznym...
Kończymy naprawę roweru i modyfikujemy plan jazdy. Teraz do najbliższego sklepu rowerowego. Jakby kto pytał, to już wiem gdzie na starówce w Gdańsku jest takowy;) Z nowymi łatkami i dętką śmigamy na Westerplatte. Droga się trochę dłuuuuuuuży, choć jest równo i w miarę płasko. Przed samym pomnikiem przerwa na karmienie i... dalej się już nam nie chce;) Siłą wręcz zaciągam Rafka pod pomnik...
Czas mamy dobry, ale przed nami jeszcze sporo drogi, jeśli chcemy spać w Krynicy Morskiej. Ruszamy więc dalej i... po drodze zauważamy, że ten prom co to miał niby nie pływać jednak pływa i niepotrzebnie nadrobiliśmy prawie 20km!!! Ech... Coby nadrobić trochę zastanawiamy się czy by nie podpłynąć gdzieś jakimś innym promem, ale po daremnej próbie rozgryzienia rozkładu...yyy...jazdy promów dajemy za wygraną i ruszamy dalej na kole. Przez most (a jakże) Jana Pawła II, ignorując zakaz wjazdu dla rowerów i ciut spowalniając na nim ruch kierujemy się na wschód. Mijamy rafinerię Lotosu i dalej ulicą Benzynową :) dojeżdżamy do Wisły Śmiałej, skąd po kilku kilometrach pedałowania docieramy do Świbna, gdzie promem pokonujemy Przekop Wisły.
Zaczynamy się już trochę męczyć (w sumie drugi dzień bez snu) i wizja noclegu w Krynicy mocno się oddala. Pojawia się Stegna i postanawiamy tam przenocować. Problem tylko w tym, że nie ma gdzie...:/ Pozostaje więc pole namiotowe.
Co prawda fajne, urządzone w lesie, ale rozkładanie tego naszego całego ambarasu to nie jest to o czym marzyliśmy na koniec dnia. Cóż... Prysznic i kotlet po kapitańsku wynagradzają wysiłek. Chwilę po 20 już śpimy. Nawet chrapanie Rafała, od którego aż tropik w namiocie falował, nie przeszkadza...;) Budzi mnie dopiero lekki chłód ciągnący od podłoża. Mój materac okazuje się, że nie bardzo trzyma ciśnienie...:/ Nie ma bata, na następną wyprawę nie jadę bez porządnej karimaty!!!
Dzień #2 Stegny - Pieniężno - 96 km
Wstajemy dość wcześnie rano i po spakowaniu całego obozowiska (cholerny piasek był wszędzie...:/) udajemy się do... sklepu po śniadanie. Nie ma to jak jajecznica z rana:) Szkoda tylko, że potem trzeba było kupę czasu spędzić w kolejce do jednego z dwóch zlewów by umyć naczynia. Jak na tak duże pole namiotowe (które i tak polecam!) stanowczo za mało sanitariatów...
Pogoda dalej dopisuje (tak jak rok temu, codziennie miały być burze i ulewy, a tu było słońce i gorąc) więc bez zbędnych ceregieli ruszamy dalej. Chcemy zdążyć na prom z Piasek do Fromborka, odchodzący coś po 14 (nie ma sensu wracać z końca mierzei i na około jechać lądem do Fromborka. Raz, że to sporo jazdy a dwa, że po drodze nie ma niczego ciekawego). Jajecznica pochłonięta z rana, chyba zrobiona była na Red Bullu, bo pierwsze 30 km, dzielące nas od Krynicy Morskiej przejeżdżamy w iście morderczym tempie. Jest niedziela, jeszcze dość wcześnie więc ruch na drogach jeszcze nie za duży, do tego jest w miarę płasko, dlatego tak dobrze się jedzie. Mijając Kąty Rybackie wkraczamy na Mierzeję Wiślaną.
W Krynicy tylko pojenie i dalej na wschód. Postój dopiero w Piaskach. A stamtąd dalej na wschód, na samiuśki koniec Polski. Końcówkę mierzei pokonuje się przez las, gdzie Rafał w pewnym momencie mówi pass i zawraca.
Ja jadę dalej i po chwili kończy mi się kraj.
W prawo widać Zalew Wiślany a w lewo Bałtyk:)
Przed sobą mam już tylko Калининградская область.
Niestety nie mam za dużo czasu i w sumie nawet nie mam okazji wejść do morza.
Trzeba wracać do cywilizacji, odnaleźć Rafała i złapać prom. Hmm... tylko jak znaleźć mego kompana, gdy komórka nie ma zasięgu i nie można się dodzwonić? Pojechać tam gdzie dają dobre jadło:) Strzał w dziesiątkę! Ostatnie pół godziny na mierzei spędzamy przy zimnym piwie i ciepłym żarciu. Potem na pokładzie HMS Generał Kutrzeba przepływamy do Fromborka.
Tam w planie był chociaż objazd wzgórza katedralnego, ale tak nas znużył rejs promem, że już się nam nie chciało.
Tak więc kierunek Braniewo a dalej drogą nr 507 na Pieniężno. I tu dopiero okazało się co nas czeka po drodze. Wzniesienia, góry, górki i pagórki, podjazdy, wjazdy i może raz na 50 km z 300 metrów w dół... Aż się odechciewa jazdy. Do tego dostajemy prognozy pogodowe według których głównym animatorem następnego dnia ma być deszcz/grad/burza/ulewa. A w Czechach ponoć pada śnieg... WTF??? Jedno jest pewne - nie chcemy spać tej nocy w namiocie. Pokonując kolejne wzniesienia, w tym masakrycznie długie przed Pieniężnem, mamy już dość na ten dzień i zaczynamy się rozglądać za noclegiem. Zwłaszcza, że straciliśmy znowu trochę czasu na kolejnego kapcia w rowerze Rafała. Coś jest nie tak z tym tylnym kołem... Rafał ma już dość i szuka na mapie najbliższej stacji PKP. Na szczęście takowej nie znajduje;) Musi więc jechać dalej:) W Pieniężnie panie z Biedronki trochę nas martwią, informacją o braku bazy noclegowej w mieście. Na szczęście panowie, sączący chmielowe trunki pod pobliskim spożywczakiem, choć nie budzą wielkiego zaufania, na moje pytanie o nocleg się ożywiają i jeden z nich pędzi do owego sklepu, by po chwili wrócić z jego właścicielem. Okazuje się, że owy pan ma mieszkanko do wynajęcia i po małej negocjacji cen (choć dla nas już było i tak wszystko jedno co i jak i za ile) mamy gdzie spać. I to wręcz w luksusie:) Po przywróceniu się do stanu używalności (prysznic wart był każdych pieniędzy!!!) jak zwykle wieczorne szamanko (mega pizza faktycznie dała radę:) i zasłużony sen. Aha, zapomniałbym... Dwa dni to aż nadto dla wytrzymałości moich sakw i dzięki agrafkom, które w ostatniej chwili wziąłem od mamy, nie rozpadły się bardziej. Co za pieprzony badziew!!!
W Krynicy tylko pojenie i dalej na wschód. Postój dopiero w Piaskach. A stamtąd dalej na wschód, na samiuśki koniec Polski. Końcówkę mierzei pokonuje się przez las, gdzie Rafał w pewnym momencie mówi pass i zawraca.
Ja jadę dalej i po chwili kończy mi się kraj.
W prawo widać Zalew Wiślany a w lewo Bałtyk:)
Przed sobą mam już tylko Калининградская область.
Niestety nie mam za dużo czasu i w sumie nawet nie mam okazji wejść do morza.
Trzeba wracać do cywilizacji, odnaleźć Rafała i złapać prom. Hmm... tylko jak znaleźć mego kompana, gdy komórka nie ma zasięgu i nie można się dodzwonić? Pojechać tam gdzie dają dobre jadło:) Strzał w dziesiątkę! Ostatnie pół godziny na mierzei spędzamy przy zimnym piwie i ciepłym żarciu. Potem na pokładzie HMS Generał Kutrzeba przepływamy do Fromborka.
Tam w planie był chociaż objazd wzgórza katedralnego, ale tak nas znużył rejs promem, że już się nam nie chciało.
Tak więc kierunek Braniewo a dalej drogą nr 507 na Pieniężno. I tu dopiero okazało się co nas czeka po drodze. Wzniesienia, góry, górki i pagórki, podjazdy, wjazdy i może raz na 50 km z 300 metrów w dół... Aż się odechciewa jazdy. Do tego dostajemy prognozy pogodowe według których głównym animatorem następnego dnia ma być deszcz/grad/burza/ulewa. A w Czechach ponoć pada śnieg... WTF??? Jedno jest pewne - nie chcemy spać tej nocy w namiocie. Pokonując kolejne wzniesienia, w tym masakrycznie długie przed Pieniężnem, mamy już dość na ten dzień i zaczynamy się rozglądać za noclegiem. Zwłaszcza, że straciliśmy znowu trochę czasu na kolejnego kapcia w rowerze Rafała. Coś jest nie tak z tym tylnym kołem... Rafał ma już dość i szuka na mapie najbliższej stacji PKP. Na szczęście takowej nie znajduje;) Musi więc jechać dalej:) W Pieniężnie panie z Biedronki trochę nas martwią, informacją o braku bazy noclegowej w mieście. Na szczęście panowie, sączący chmielowe trunki pod pobliskim spożywczakiem, choć nie budzą wielkiego zaufania, na moje pytanie o nocleg się ożywiają i jeden z nich pędzi do owego sklepu, by po chwili wrócić z jego właścicielem. Okazuje się, że owy pan ma mieszkanko do wynajęcia i po małej negocjacji cen (choć dla nas już było i tak wszystko jedno co i jak i za ile) mamy gdzie spać. I to wręcz w luksusie:) Po przywróceniu się do stanu używalności (prysznic wart był każdych pieniędzy!!!) jak zwykle wieczorne szamanko (mega pizza faktycznie dała radę:) i zasłużony sen. Aha, zapomniałbym... Dwa dni to aż nadto dla wytrzymałości moich sakw i dzięki agrafkom, które w ostatniej chwili wziąłem od mamy, nie rozpadły się bardziej. Co za pieprzony badziew!!!
Dzień #3 Pieniężno - Reszel - 87 km
Pierwsza rzecz po przebudzeniu? Rzut oka za okno. Pada czy nie pada? O dziwo świeci słońce. Nie przeciągamy więc i korzystając ze sprzyjających warunków ruszamy dość wcześnie. Dzięki naszemu gospodarzowi modyfikujemy trochę trasę i zamiast 512-tką na Bartoszyce, jedziemy 513-tką na Lidzbark Warmiński, z zamiarem dojechania tego dnia do Kętrzyna. Faktycznie, droga całkiem przyjemna, dość mały ruch, pola, łąki, cisza i spokój. No prawie... Tarczówki w rowerze Rafała doprowadzają nas (a zwłaszcza jego) do szału. Przód piszczy, tył piszczy... A jak piszczą, to znaczy, że coś o coś innego trze. Jak coś trze, to znaczy, że powoduje opór. A już sama jazda pod górę jest wystarczająco męcząca i nie trzeba więcej przeszkód. Decyzja może być więc jedna: pit-stop. Narzędzia w dłoń, kilka ciepłych słów w kierunku serwisu rowerowego i zabieramy się za doktoryzowanie się z obsługi hamulców. W końcu, osłabiając (nie)znacznie ich skuteczność, wypracowujemy takie ustawienie, w którym nic nie piszczy:) Ufff... Te przestoje to ostatnia rzecz jakiej potrzebujemy w obliczu groźby dopadnięcia nas przez culumbusy i jakieś tam nimbostratusy. Do tego zaczynamy być głodni, bo z Pieniężna wyruszyliśmy na czczo. Wypada na to, że w Lidzbarku czas na karmienie. I tak też się staje - w PSS Społem Lux, zaopatrujemy się we wszelkie niezbędne dobra spożywcze i... rozkładamy nasz przenośny bufet na stoliku pod sklepem. Przechodzący obok ludzie patrzą na nas i patrzą, może się dziwią a może ślinka im leci, ale nikt nie rzuci prostego "smacznego"... Cóż. Jadziem dalej, przez zagłębie VW Passata (jeszcze nigdy nie widziałem tylu Passatów w kombiku, tedeiku, jak w powiatach braniewskim i lidzbarskim), m.in. przez mającą chyba 300m długości wioskę Lauda (co za przyjemna nazwa dla
miłośnika motorsportu;). Po drodze do Bisztynka, w Kiwitach, mam małą zapaść. Pod sklepem, gdzie uzupełnialiśmy płyny, włącza mi się "stand-by". Zimny Specjal, który miał mnie odświeżyć i przyjemnie schłodzić (słońce dawało się we znaki) zadziałał całkowicie w inną stronę... No cóż, najlepszy na kryzys, jest... wysiłek. Po kilku kilometrach dochodzę do siebie.
Za Bisztynkiem droga nam sprzyja i podkręcamy tempo, starając się utrzymywać bezpieczny dystans od goniących nas czarnych chmur. Nie byłbym sobą, gdybym w tym miejscu nie skrytykował kierowców samochodów, którzy kompletnie nie potrafią sobie poradzić z wyprzedzaniem rowera na trasie. Zwłaszcza pod górę, gdzie wleczemy się ledwo 10 km/h. Jedzie taka sierota za mną, klekot pod maską tłucze mi się za uchem, za nim kolejka samochodów a ten nie wyprzedzi, choć się mu macha że droga wolna. Ech, ci niedzielni kierowcy... Dla urozmaicenia pedałowania słucham więc sobie radia a w nim co chwilę nadają prognozy pogodowe. Niesprzyjające nam prognozy pogodowe... Właśnie mówią, że przez Olsztyn przechodzą burze, a my mijamy tablicę informującą o przekroczeniu granicy powiatu olsztyńskiego. Tiaaa... W Reszlu ciemne chmury nas doganiają i postanawiamy nie ryzykować zmoknięcia i tam zostać. Znajdujemy schronisko młodzieżowe w gmachu wielkiej szkoły i praktycznie równo z zejściem ściany deszczu przekroczyliśmy jego próg.
Czysty fart. Mamy dach nad głową i nieograniczony dostęp do prysznica:) I to wszystko za jedyne 1500 groszy! Czy może być lepiej? Może! Na rynku tego klimatycznego miasteczka jest bowiem rodzinna pizzeria Feniks, gdzie produkują przepyszną pizzę!!!
Za Bisztynkiem droga nam sprzyja i podkręcamy tempo, starając się utrzymywać bezpieczny dystans od goniących nas czarnych chmur. Nie byłbym sobą, gdybym w tym miejscu nie skrytykował kierowców samochodów, którzy kompletnie nie potrafią sobie poradzić z wyprzedzaniem rowera na trasie. Zwłaszcza pod górę, gdzie wleczemy się ledwo 10 km/h. Jedzie taka sierota za mną, klekot pod maską tłucze mi się za uchem, za nim kolejka samochodów a ten nie wyprzedzi, choć się mu macha że droga wolna. Ech, ci niedzielni kierowcy... Dla urozmaicenia pedałowania słucham więc sobie radia a w nim co chwilę nadają prognozy pogodowe. Niesprzyjające nam prognozy pogodowe... Właśnie mówią, że przez Olsztyn przechodzą burze, a my mijamy tablicę informującą o przekroczeniu granicy powiatu olsztyńskiego. Tiaaa... W Reszlu ciemne chmury nas doganiają i postanawiamy nie ryzykować zmoknięcia i tam zostać. Znajdujemy schronisko młodzieżowe w gmachu wielkiej szkoły i praktycznie równo z zejściem ściany deszczu przekroczyliśmy jego próg.
Czysty fart. Mamy dach nad głową i nieograniczony dostęp do prysznica:) I to wszystko za jedyne 1500 groszy! Czy może być lepiej? Może! Na rynku tego klimatycznego miasteczka jest bowiem rodzinna pizzeria Feniks, gdzie produkują przepyszną pizzę!!!
Dzień #4 Reszel - Gołdap - 114 km
Całą noc padało... Rano dalej pada... Pozostaje czekać aż się trochę przerzedzi. Gdy to w końcu następuje, ruszamy dalej. Choć coś nam ciągle mówi, że ten dzień nie ujdzie nam na sucho... Co już nas przestało dziwić, zaczynamy dzień od kilku całkiem pokaźnych podjazdów. Przekraczamy granicę Mazur i dość szybko zdobywamy Kętrzyn.
Kierujemy się w stronę jeziora Dońskie i dalej wokół jeziora Mamry. W Radziejach, po sporym kawałku wyrypu zwanego drogą (trzeba było słyszeć tam Rafała;) czas na śniadanie. Garkuchnia w ruch i po chwili mamy śniadanie mistrzów.
Posileni ruszamy dalej w kierunku Węgorzewa. Ale łatwo nie jest. Ledwo mijamy granicę miasteczka, kończy się droga (w ogólnie znanym znaczeniu) i zaczynają się kocie łby. Wyryp na wyrypie, do tego pod górę. Ja na góralu mam problem, co dopiero Rafał na trekkingu. A co więcej zaczyna padać!!! Szlag by to. Po kilku kilometrach takiej jazdy znajdujemy schronienie w lokalnym „monster garage" i przeczekujemy deszcz.
Nasz dzisiejszy cel – Gołdap, niebezpiecznie się od nas oddala. Jak tylko przestaje padać, jedziemy dalej, choć mokra nierówna kostka daje się we znaki. Po kilku kilometrach znowu dopada nas deszcz, więc choć tego nie planowaliśmy, zjeżdżamy pod byłą kwaterę główną niemieckich wojsk lądowych – Mamerki.
Na szczęście nie pada zbyt długo i możemy ruszać dalej. Znaczy moglibyśmy, gdybym nie złapał tam gdzieś kapcia... Ale co to dla nas! Wymianę dętki w tylnym kole mamy już przecież opanowaną do perfekcji;) Po kilku sprawnych ruchach przebita dętka już wyjęta, ale coś jest nie tak z zapasową. Wentyl nie chce przejść przez otwór w feldze. Mój rower nie przyjmuje wentyli samochodowych... Ja pierniczę – ponad rok woziłem dętkę (podczas uphilla na Śnieżkę i na maratonie w Istebnej) której nie byłbym w stanie użyć w razie awarii;) Na szczęście Rafał miał swój żelazny zapas łatek i po chwili znowu byliśmy w siodle:) A do Gołdapi jeszcze ponad 50 km! Co gorsza, po drodze, za Węgorzewem, nie było praktycznie żadnych większych mieścin. Tym samym w przypadku totalnego załamania się pogody czekałby nas nocleg gdzieś w polu pod namiotem. Mokrym namiotem... No ale trzeba jechać. Plany zwiedzania pobliskich atrakcji turystycznych, legną w gruzach i interesuje nas już teraz tylko dojechanie do Gołdapi. Najlepiej w miarę po suchym. Pierwsze półtorej godziny idzie nawet dość sprawnie, ale jakieś 20 km od celu, nagle robi się niemiłosiernie ciemno, zaczyna grzmieć i błyskać. Po chwili zaczyna się deszcz, ulewa, oberwanie chmury.
Czystym fuksem znajdujemy pustą wiatę autobusową i unikamy totalnego przemoczenia. Po chwili nawet zastanawiamy się jak zaadaptować ją do celów mieszkalnych;) Na szczęście nie ma takiej potrzeby. Popadało sobie trochę (czyt: zalało wszystko wokół w diabły), front przeszedł i pojawiło się na powrót słońce. A wraz z nim przepiękna tęcza.
Postanowiliśmy więc, że noc spędzimy jednak w schronisku w Gołdapi a nie na przystanku autobusowym gdzieś pośrodku niczego. I choć przed Gołdapią zerwano ładnych kilka kilometrów asfaltu, już nic nas nie mogło powstrzymać od osiągnięcia naszego celu, zwłaszcza mając takie widoki wokół siebie (zdjęcia nie oddają nawet w połowie sielankowości tego miejsca).
Po 114 km jazdy i wielu napotkanych tego dnia przeciwnościach losu, nasze męki w końcu się zakończyły. No prawie... Po doprowadzeniu się do stanu powszechnie uznawanego za „ludzki”
i ogarnięciu naszego dobytku, poszliśmy na zasłużoną obiadokolację. W poleconej przez opiekunkę bursy restauracji, złożyliśmy zamówienie i usiedliśmy przy piwie i sękaczu w oczekiwaniu na kelnera. Po jakiejś godzinie oczekiwania, zaniepokoił nas widok opuszczających pracę pracowników restauracji. Rafał nieśmiało udał się więc spytać jak tam nasze zamówienia i można by rzec, że wrócił na tarczy. Okazało się, że o nas zapomniano... A trzewia już nam skręcało z głodu... Po kolejnej chwili oczekiwania coś w końcu wyszło z kuchni i resztką sił udało się to zjeść. Porażka...
Dzień #5 Gołdap - Suwałki - 111 km
Ostatni, planowy, dzień naszej wyprawy. Poranek dość rześki, żeby nie powiedzieć, że trochę chłodno. Nie wiem co się działo w nocy, bo pomimo, że się trochę miotałem po łóżku nie mogąc znaleźć sobie miejsca, spałem jak zabity. Zbieramy graty i od razu w drogę. Choć o mało nie skończyliśmy już na pobliskim Orlenie, gdy to jakiś wariat wjechał mi wprost pod koła roweru, a Rafała o mało nie potrącił jakiś szaleniec na rowerze;) Kawa na wynos i jadziem dalej. Do Wiżajn jakieś 45 km, drogą nr 651. Narzekałem wcześniej, wielokrotnie, że po drodze co chwilę czekały nas wzniesienia do pokonania. Teraz nie jest inaczej, choć trzeba przyznać, że widoki wynagradzają wysiłek. Pola i łąki po horyzont, ciekawie pofalowany teren, pustka i cisza. Na prawdę fajnie się tam jeździ i dość szybko pokonujemy pierwsze tego dnia kilometry. Choć jest jedno "ale". To ręce... Bolą okrutnie. Nie pomaga prawie żadna pozycja. Po ponad 20 km odbijamy z drogi, coś w końcu zwiedzić;) To akwedukty w Stańczykach.
A prowadzi do nich stromo opadająca wgłąb doliny droga. Z górki fajnie, ale trzeba będzie ją też pokonać w przeciwnym kierunku:/ Nie poddajemy się jednak:) Same akwedukty... hmm... szału nie ma. Spodziewałem się czegoś bardziej spektakularnego.
No i rzecz jasna za wejście na nie (po dość uciążliwym podjeździe) trzeba jeszcze było zapłacić. Kilka zdjęć i wracamy. Trzeba się rozglądnąć za jakimś jadłem, bo w brzuchach burczy. Na szczęście nieopodal jest gospoda, o bardzo ciekawym wystroju wnętrza
gdzie zatrzymujemy się na śniadanie.
O tym, że była to ze wszech miar słuszna decyzja, utwierdza nas ulewa przechodząca nad nami właśnie w momencie rozsiadania się przy stole:) Kolejny raz fuksem uniknęliśmy deszczu... Posileni szykujemy się do podjazdu w kierunku drogi 651. Nie jest tak źle jak to wyglądało przy zjeździe, choć łatwo nie jest. Trochę trzeba ponaciskać na pedały. A dla niektórych z nas (czyt: mnie) wedle przysłowia "jak się nie ma w głowie, to się ma w nogach" podjazd się nie kończy. Na szczycie zauważam, że nie zabrałem z gospody kurtki... Szkoda jej... No to w tył zwrot i spowrotem... Drugi podjazd tej samej drogi idę "pełną dzidą" żeby dogonić Rafała. Pozwalam sobie na trochę nonszalancji w wykorzystywaniu sił, w końcu 3 dni później miałem jechać na uphilla na Śnieżkę (ale się nie załapałem:( ).
Jadąc już dalej razem, docieramy do granicy województwa podlaskiego, a za razem do trójstyku granic trzech państw: Polski, Rosji (w sensie obwodu) i Litwy. Tam, a jakże, płacimy za przejazd brzegiem czyjegoś pola i możemy sobie do woli zmieniać kraj:)
Niestety doganiają nas znowu czarne chmury i zmuszeni jesteśmy przeczekać tam ulewę (kolejny raz mamy szczęście z dachem nad głową w czasie deszczu:).
Po ustaniu opadów i przejechaniu jakiś 4 km, docieramy w końcu do celu naszej wyprawy. Welcome to Wiżajny!!!
Co prawda cel został osiągnięty, ale mnie jeszcze baaardzo kusił objazd całego jeziora Wiżajny i dostania się na sam kraniec kraju. Rafał nie bardzo miał na to ochotę, ale w końcu od czego miał mnie - wytłumaczyłem mu, że te 11-12 km to będzie pikuś i że pewnie po płaskim. I że nie jadąc ze mną będzie tego żałował. Miał chyba dość mojego marudzenia, bo w końcu się przemógł i ruszyliśmy na objazd jeziora. Oczywiście z tego co mu obiecałem nic się nie sprawdziło;) Było pod górę i pod wiatr, czyli jak zwykle;) Ale dla tych widoków i wszechobecnej ciszy było warto. Oj, było warto... Niesamowity kawałek świata.
A w nagrodę czekał na nas przesympatyczny zjazd, gdzie nasze objuczone welocypedy dostały wiatru w żagle i rozkulaliśmy się do 66 km/h:) Mega przeżycie (co prawda z Salmopolu jechałem jeszcze z 10 km/h szybciej, ale bez sakw, więc się nie liczy)! Najdalej na północny-wschód wysunięty kraniec Polski zdobyty:)
A dzięki sprytnej funkcji w jaką był wyposażony aparat pożyczony od Jacka (wielkie dzięki!!!) - GPS, potwierdzenie gdzie zostało wykonane powyższe zdjęcie:
Wracając do Wiżajn, Rafał zatrzymuje się pod tablicą informacyjną o okolicy. Po chwili, "ciepłe słowa" idą znowu w ruch. Okazuje się, że po drodze do Suwałk, gdzie planowaliśmy nocleg, czeka nas zdobycie najwyższego szczytu Suwalszczyzny - Góry Rowelskiej (299 m.n.p.m.) Co jeszcze?
Podjazd okazuje się ambitny i długi. Na szczycie znajduje się farma elektrowni wiatrowych, które tną powietrze pełną mocą. Widok fajny ale jak zwykle okupiony sporym wysiłkiem. Jedyne co nas nas pociesza to fakt, że skoro wspinamy się na najwyższy szczyt Suwalszczyzny, to za nim musi być z górki. I tak jest. Czekał na nas najdłuższy i najfajniejszy zjazd na jaki natrafiliśmy podczas całej wyprawy. Kilka kilometrów bez pedałowania z prędkościami, hmm... ujmę to tak - dobrze, że nigdzie nie stali tam "chopcy-radarowcy" bo kilka punktów byśmy niechybnie zarobili;) Ale myliłby się kto myśląc, że zjazd nie męczy. Utrzymanie całego ekwipunku i siebie na pędzącym rowerze, o opływowości ukruszonej cegły, też wymaga nie lada skupienia. Ale zawsze to milsze niż mozolne i powolne wspinanie się pod kolejną górę. A ta zaskoczyła nas gdzieś w połowie drogi do Suwałk w Sidorach. Już sam widok nas psychicznie zniszczył, a trzeba było się tam jeszcze wspiąć. Rafał miał już trochę dość, ja zaś po kilku głębszych oddechach postanowiłem sobie, że spróbuję ją pokonać pełną parą, w ramach treningu i sprawdzenia samego siebie. Jak postanowiłem tak uczyniłem i z jęzorem wkręcającym się w przednią zębatkę dopiąłem swego, na szczycie ledwo dysząc. Wtedy wydawało mi się to dobrym pomysłem. Po kilku chwilach doczłapał Rafał i już bez zbędnych szarży postanowiliśmy dojechać cało do Suwałk. Ostatnie kilkanaście kilometrów dało mi się okrutnie we znaki. Zaczęło brakować sił, ciężko mi było utrzymać tempo Rafała. Szturmowanie wzniesień nie było dobrym pomysłem:/ Do tego jechaliśmy na skraju burzy, czując już na sobie chłodne powiewy niosącego ją wiatru. W tym miejscu przydały by się pozdrowienia dla szanownej pani, kierującej czarnym Passatem B6, która prawo jazdy znalazła chyba w Lays'ach. Otóż owa pani wyprzedzając mnie (co prawda z prawidłowym odstępem) przestraszyła się nadjeżdżającego z przeciwka samochodu (niepotrzebnie) i zamiast zjechać do prawej krawędzi drogi i ustawić się za jadącym przede mną Rafałem, postanowiła awaryjnie zahamować. Na środku wąskiej 2-pasmowej drogi, tuż przed maską nadjeżdżającego z przeciwka auta. Dobrze, że gościu w Partnerze miał oczy otwarte i miękkie pobocze, bo by się to tragedią skończyło (choć jego przyczepa ledwo wyszła z tego manewru). No nic. Do Suwałk zostało z 10 km. A mi się zaświeciła rezerwa szmocy. Do tego zrobiło mi się cholernie zimno, dostałem drgawek, chyba jakieś pierwsze oznaki hipotermii i wycieńczenia organizmu. Jednym słowem kryzys. A na dokładkę zaczęło padać. Postanawiamy jednak nie zatrzymywać się już, tylko dociągnąć do celu wszelkim kosztem. Nie wiem czy była to dobra decyzja, ale wiem, że nigdy podczas całej wyprawy tyle się nie naklnęliśmy (synchronicznie nieraz;), jak przez te ostatnie kilka kilometrów... Do tego okazało się, że nasz nocleg jest po przeciwległej stronie cholernie długich Suwałk! Miałem już serdecznie dość, byłem skonany, było mi zimno i mokro, byłem głodny jak pieron i nie mogłem już patrzeć na rower... A tu jak na złość żadnego daszku, stacji benzynowej, wiaty, czegokolwiek pod czym można by się było schować. Dopiero w centrum stacja Statoil i kawałek schronienia. Stamtąd do bursy szkolnej, na szczeście otwartej, dociągamy już ostatkiem sił.
A prowadzi do nich stromo opadająca wgłąb doliny droga. Z górki fajnie, ale trzeba będzie ją też pokonać w przeciwnym kierunku:/ Nie poddajemy się jednak:) Same akwedukty... hmm... szału nie ma. Spodziewałem się czegoś bardziej spektakularnego.
No i rzecz jasna za wejście na nie (po dość uciążliwym podjeździe) trzeba jeszcze było zapłacić. Kilka zdjęć i wracamy. Trzeba się rozglądnąć za jakimś jadłem, bo w brzuchach burczy. Na szczęście nieopodal jest gospoda, o bardzo ciekawym wystroju wnętrza
gdzie zatrzymujemy się na śniadanie.
O tym, że była to ze wszech miar słuszna decyzja, utwierdza nas ulewa przechodząca nad nami właśnie w momencie rozsiadania się przy stole:) Kolejny raz fuksem uniknęliśmy deszczu... Posileni szykujemy się do podjazdu w kierunku drogi 651. Nie jest tak źle jak to wyglądało przy zjeździe, choć łatwo nie jest. Trochę trzeba ponaciskać na pedały. A dla niektórych z nas (czyt: mnie) wedle przysłowia "jak się nie ma w głowie, to się ma w nogach" podjazd się nie kończy. Na szczycie zauważam, że nie zabrałem z gospody kurtki... Szkoda jej... No to w tył zwrot i spowrotem... Drugi podjazd tej samej drogi idę "pełną dzidą" żeby dogonić Rafała. Pozwalam sobie na trochę nonszalancji w wykorzystywaniu sił, w końcu 3 dni później miałem jechać na uphilla na Śnieżkę (ale się nie załapałem:( ).
Jadąc już dalej razem, docieramy do granicy województwa podlaskiego, a za razem do trójstyku granic trzech państw: Polski, Rosji (w sensie obwodu) i Litwy. Tam, a jakże, płacimy za przejazd brzegiem czyjegoś pola i możemy sobie do woli zmieniać kraj:)
Niestety doganiają nas znowu czarne chmury i zmuszeni jesteśmy przeczekać tam ulewę (kolejny raz mamy szczęście z dachem nad głową w czasie deszczu:).
Po ustaniu opadów i przejechaniu jakiś 4 km, docieramy w końcu do celu naszej wyprawy. Welcome to Wiżajny!!!
Co prawda cel został osiągnięty, ale mnie jeszcze baaardzo kusił objazd całego jeziora Wiżajny i dostania się na sam kraniec kraju. Rafał nie bardzo miał na to ochotę, ale w końcu od czego miał mnie - wytłumaczyłem mu, że te 11-12 km to będzie pikuś i że pewnie po płaskim. I że nie jadąc ze mną będzie tego żałował. Miał chyba dość mojego marudzenia, bo w końcu się przemógł i ruszyliśmy na objazd jeziora. Oczywiście z tego co mu obiecałem nic się nie sprawdziło;) Było pod górę i pod wiatr, czyli jak zwykle;) Ale dla tych widoków i wszechobecnej ciszy było warto. Oj, było warto... Niesamowity kawałek świata.
A w nagrodę czekał na nas przesympatyczny zjazd, gdzie nasze objuczone welocypedy dostały wiatru w żagle i rozkulaliśmy się do 66 km/h:) Mega przeżycie (co prawda z Salmopolu jechałem jeszcze z 10 km/h szybciej, ale bez sakw, więc się nie liczy)! Najdalej na północny-wschód wysunięty kraniec Polski zdobyty:)
A dzięki sprytnej funkcji w jaką był wyposażony aparat pożyczony od Jacka (wielkie dzięki!!!) - GPS, potwierdzenie gdzie zostało wykonane powyższe zdjęcie:
Wracając do Wiżajn, Rafał zatrzymuje się pod tablicą informacyjną o okolicy. Po chwili, "ciepłe słowa" idą znowu w ruch. Okazuje się, że po drodze do Suwałk, gdzie planowaliśmy nocleg, czeka nas zdobycie najwyższego szczytu Suwalszczyzny - Góry Rowelskiej (299 m.n.p.m.) Co jeszcze?
Podjazd okazuje się ambitny i długi. Na szczycie znajduje się farma elektrowni wiatrowych, które tną powietrze pełną mocą. Widok fajny ale jak zwykle okupiony sporym wysiłkiem. Jedyne co nas nas pociesza to fakt, że skoro wspinamy się na najwyższy szczyt Suwalszczyzny, to za nim musi być z górki. I tak jest. Czekał na nas najdłuższy i najfajniejszy zjazd na jaki natrafiliśmy podczas całej wyprawy. Kilka kilometrów bez pedałowania z prędkościami, hmm... ujmę to tak - dobrze, że nigdzie nie stali tam "chopcy-radarowcy" bo kilka punktów byśmy niechybnie zarobili;) Ale myliłby się kto myśląc, że zjazd nie męczy. Utrzymanie całego ekwipunku i siebie na pędzącym rowerze, o opływowości ukruszonej cegły, też wymaga nie lada skupienia. Ale zawsze to milsze niż mozolne i powolne wspinanie się pod kolejną górę. A ta zaskoczyła nas gdzieś w połowie drogi do Suwałk w Sidorach. Już sam widok nas psychicznie zniszczył, a trzeba było się tam jeszcze wspiąć. Rafał miał już trochę dość, ja zaś po kilku głębszych oddechach postanowiłem sobie, że spróbuję ją pokonać pełną parą, w ramach treningu i sprawdzenia samego siebie. Jak postanowiłem tak uczyniłem i z jęzorem wkręcającym się w przednią zębatkę dopiąłem swego, na szczycie ledwo dysząc. Wtedy wydawało mi się to dobrym pomysłem. Po kilku chwilach doczłapał Rafał i już bez zbędnych szarży postanowiliśmy dojechać cało do Suwałk. Ostatnie kilkanaście kilometrów dało mi się okrutnie we znaki. Zaczęło brakować sił, ciężko mi było utrzymać tempo Rafała. Szturmowanie wzniesień nie było dobrym pomysłem:/ Do tego jechaliśmy na skraju burzy, czując już na sobie chłodne powiewy niosącego ją wiatru. W tym miejscu przydały by się pozdrowienia dla szanownej pani, kierującej czarnym Passatem B6, która prawo jazdy znalazła chyba w Lays'ach. Otóż owa pani wyprzedzając mnie (co prawda z prawidłowym odstępem) przestraszyła się nadjeżdżającego z przeciwka samochodu (niepotrzebnie) i zamiast zjechać do prawej krawędzi drogi i ustawić się za jadącym przede mną Rafałem, postanowiła awaryjnie zahamować. Na środku wąskiej 2-pasmowej drogi, tuż przed maską nadjeżdżającego z przeciwka auta. Dobrze, że gościu w Partnerze miał oczy otwarte i miękkie pobocze, bo by się to tragedią skończyło (choć jego przyczepa ledwo wyszła z tego manewru). No nic. Do Suwałk zostało z 10 km. A mi się zaświeciła rezerwa szmocy. Do tego zrobiło mi się cholernie zimno, dostałem drgawek, chyba jakieś pierwsze oznaki hipotermii i wycieńczenia organizmu. Jednym słowem kryzys. A na dokładkę zaczęło padać. Postanawiamy jednak nie zatrzymywać się już, tylko dociągnąć do celu wszelkim kosztem. Nie wiem czy była to dobra decyzja, ale wiem, że nigdy podczas całej wyprawy tyle się nie naklnęliśmy (synchronicznie nieraz;), jak przez te ostatnie kilka kilometrów... Do tego okazało się, że nasz nocleg jest po przeciwległej stronie cholernie długich Suwałk! Miałem już serdecznie dość, byłem skonany, było mi zimno i mokro, byłem głodny jak pieron i nie mogłem już patrzeć na rower... A tu jak na złość żadnego daszku, stacji benzynowej, wiaty, czegokolwiek pod czym można by się było schować. Dopiero w centrum stacja Statoil i kawałek schronienia. Stamtąd do bursy szkolnej, na szczeście otwartej, dociągamy już ostatkiem sił.
Dzień #6 Suwałki - Gliwice - 670 km
Po tak ciężkim poprzednim dniu, plan na dziś, jako, że pociąg dopiero mieliśmy po 15 zakładał pełen relaks. A gdzie najlepiej się zrelaksować jak nie w aquaparku:) Zostawiamy więc wszystkie niepotrzebne graty w przechowalni na dworcu autobusowym i po machnięciu śniadania w "maku" jedziemy poodmaczać nasze sterane życiem i drogą kości. To się nazywa prawdziwa nagroda za 502 km wysiłku:) Wypoczęci, jedziemy jeszcze na obiad do pobliskiego centrum handlowego Plaza, o tyle ciekawego, że w jego konstrukcję wkomponowano ceglane budynki dawnych koszar i aresztu z przełomu XIX i XX wieku. Ciekawy pomysł, jeszcze takiego czegoś nie widziałem...
No i to koniec naszego pobytu w Suwałkach, ale nie koniec przygód. O odpowiedni poziom wku, znaczy się emocji, zadbała bowiem kasjerka na dworcu PKP.
Szanowna pani raczyła wprowadzić taki burdel na obiekcie, że połowa podróżnych albo jechała bez biletu, z niewłaściwym biletem, albo wręcz miała bilet na niewłaściwy pociąg. Nam na przykład sprzedała bilet na Chopina z Warszawy do Katowic, którym nie można było przewozić rowerów (ale o tym później). Innym też drukowała co popadnie, nie zdziwiłbym się jakby ktoś miał na bilecie nadrukowany kawałek instrukcji obsługi pralki Frania, albo wyciąg z książki telefonicznej wschodniego rejonu Koziej Wólki... Ech... W końcu i pociąg przyjechał, co prawda spóźniony, ale za to był wagon rowerowy z prawdziwego zdarzenia (po raz pierwszy miałem okazję takowym jechać!) więc wszyscy zmieścili się bez problemu (a sakwiarzy było nadspodziewanie wielu). Było nawet miejsce na rozwieszenie mokrych rzeczy;)
Kilka stacji dalej dosiadła się też sympatyczna rodzinka Holendrów, którzy od 4 tygodni byli już w trasie na swoich bajkach, przemierzając bezkresy Litwy i innych nadbałtyckich krajów. Szacun! Droga do Warszawy poszła gładko, ale ze względu na opóźnienie już w Suwałkach, na przesiadkę we stolycy mieliśmy bardzo mało czasu. Wychodziło, że max 5 minut. Ale jak nadmieniłem już wcześniej, okazało się, że niepotrzebnie się spieszyliśmy. Chopin odjechał bez nas... i wielu innych rowerzystów. Próba dowiedzenia się czegoś w kasach PKP w Warszawie też nic nie dała. Dowiedzieliśmy się jedynie, że następny pociąg ma już wyprzedane wszystkie miejscówki na rower, i że trzeba będzie się pytać konduktora czy nas weźmie. Suuuper... No to idziemy na kebaba. Tu też porażka - już zamknięty... Ech...
Wracamy więc na peron (znowu te strome schody ruchome) i czekamy na nasz pociąg. A obok nas kilkunastu innych posiadaczy dwóch kółek. Zapowiada się niezła walka o miejsca w pociągu... Zwłaszcza, że gdy ten się w końcu pojawia, okazuje się, że na pokładzie jest już o wiele więcej rowerów niż powinno. Tu należą się podziękowania dla konduktora, który zamiast nas olać, tłumacząc się brakiem miejsca, powiedział żebyśmy pchali nasze rowery gdzie się tylko da, byle się tylko drzwi zamknęły:) Tak też uczyniliśmy, szczelnie zastawiając ćwierć wagonu rowerami;)
Sami znaleźliśmy zaś wolne miejsce dwa wagony dalej... I tak koło 4 nad ranem udało się w końcu dobrnąć do Gliwic.
No i to koniec naszego pobytu w Suwałkach, ale nie koniec przygód. O odpowiedni poziom wku, znaczy się emocji, zadbała bowiem kasjerka na dworcu PKP.
Szanowna pani raczyła wprowadzić taki burdel na obiekcie, że połowa podróżnych albo jechała bez biletu, z niewłaściwym biletem, albo wręcz miała bilet na niewłaściwy pociąg. Nam na przykład sprzedała bilet na Chopina z Warszawy do Katowic, którym nie można było przewozić rowerów (ale o tym później). Innym też drukowała co popadnie, nie zdziwiłbym się jakby ktoś miał na bilecie nadrukowany kawałek instrukcji obsługi pralki Frania, albo wyciąg z książki telefonicznej wschodniego rejonu Koziej Wólki... Ech... W końcu i pociąg przyjechał, co prawda spóźniony, ale za to był wagon rowerowy z prawdziwego zdarzenia (po raz pierwszy miałem okazję takowym jechać!) więc wszyscy zmieścili się bez problemu (a sakwiarzy było nadspodziewanie wielu). Było nawet miejsce na rozwieszenie mokrych rzeczy;)
Kilka stacji dalej dosiadła się też sympatyczna rodzinka Holendrów, którzy od 4 tygodni byli już w trasie na swoich bajkach, przemierzając bezkresy Litwy i innych nadbałtyckich krajów. Szacun! Droga do Warszawy poszła gładko, ale ze względu na opóźnienie już w Suwałkach, na przesiadkę we stolycy mieliśmy bardzo mało czasu. Wychodziło, że max 5 minut. Ale jak nadmieniłem już wcześniej, okazało się, że niepotrzebnie się spieszyliśmy. Chopin odjechał bez nas... i wielu innych rowerzystów. Próba dowiedzenia się czegoś w kasach PKP w Warszawie też nic nie dała. Dowiedzieliśmy się jedynie, że następny pociąg ma już wyprzedane wszystkie miejscówki na rower, i że trzeba będzie się pytać konduktora czy nas weźmie. Suuuper... No to idziemy na kebaba. Tu też porażka - już zamknięty... Ech...
Wracamy więc na peron (znowu te strome schody ruchome) i czekamy na nasz pociąg. A obok nas kilkunastu innych posiadaczy dwóch kółek. Zapowiada się niezła walka o miejsca w pociągu... Zwłaszcza, że gdy ten się w końcu pojawia, okazuje się, że na pokładzie jest już o wiele więcej rowerów niż powinno. Tu należą się podziękowania dla konduktora, który zamiast nas olać, tłumacząc się brakiem miejsca, powiedział żebyśmy pchali nasze rowery gdzie się tylko da, byle się tylko drzwi zamknęły:) Tak też uczyniliśmy, szczelnie zastawiając ćwierć wagonu rowerami;)
Sami znaleźliśmy zaś wolne miejsce dwa wagony dalej... I tak koło 4 nad ranem udało się w końcu dobrnąć do Gliwic.
Teraz z dumą mogę powiedzieć, że przejechałem na rowerze całą północ Polski, ponad 1000 km niesamowitej przygody. Przygody, której na pewno nie było by mi dane zaznać, bez sprawdzonego i niezawodnego towarzystwa kolegi Rafała. Dzięki wielkie za kolejną jakże udaną wyprawę, co prawda dostaliśmy mocno w kość, ale zawsze świadomość, że ktoś inny tak samo cierpi dodaje trochę ulgi;) Może chwilami było trochę hardcorowo, ale daliśmy radę! Nabraliśmy nowych doświadczeń i na następną wyprawę będziemy na pewno jeszcze lepiej przygotowani. Bo tego, że pojedziemy gdzieś znowu jestem wręcz pewien...:)
Tytułem podsumowania, jeszcze kilka niezgrabnych słów Rafała;)
Co by tradycji (co prawda krótkiej, ale pielęgnować trzeba) stało sie zadość, moje podziękowania kieruję do wszystkich tych, dzięki których pomocy i życzliwości mogłem po raz kolejny przez te kilka dni dzielić z Wojtkiem trudy i wspaniałe widoki, ból, zmęczenie i satysfakcję z tego co nam się udało.
Żonie - za wytrwałość, musiała sama zostać kilka dni z naszą młodszą córką - a to nie jest łatwe zadanie wiem z doświadczenia i wyrozumiałość dla moich nie całkiem zwyczajnych pomysłów;
Rodzicom - za to że zawsze możemy na nich liczyć;
Mamie Ani - za opiekę nad Zuzią;
Zuzi - za cierpliwość w oczekiwaniu na powrót Taty;
Przyjaciołom - którzy nam dzielnie kibicowali i śledzili na mapach nasze "osiągnięcia"
Dziękuję !
Specjalne podziękowania - dla Wojtka - teraz z perspektywy drugiego wspólnego wyjazdu widzę jak wiele znaczy dobry kompan w podróży - gdyby nie jego upór w osiągnięciu naszego wspólnego celu - pewnie w okolicach Lidzbarka Warmińskiego szukałbym transportu do domu... Ma facet dar przekonywania. Dzięki i za rok kolejna wyprawa - oby znów nam się udało.
Tytułem podsumowania, jeszcze kilka niezgrabnych słów Rafała;)
Co by tradycji (co prawda krótkiej, ale pielęgnować trzeba) stało sie zadość, moje podziękowania kieruję do wszystkich tych, dzięki których pomocy i życzliwości mogłem po raz kolejny przez te kilka dni dzielić z Wojtkiem trudy i wspaniałe widoki, ból, zmęczenie i satysfakcję z tego co nam się udało.
Żonie - za wytrwałość, musiała sama zostać kilka dni z naszą młodszą córką - a to nie jest łatwe zadanie wiem z doświadczenia i wyrozumiałość dla moich nie całkiem zwyczajnych pomysłów;
Rodzicom - za to że zawsze możemy na nich liczyć;
Mamie Ani - za opiekę nad Zuzią;
Zuzi - za cierpliwość w oczekiwaniu na powrót Taty;
Przyjaciołom - którzy nam dzielnie kibicowali i śledzili na mapach nasze "osiągnięcia"
Dziękuję !
Specjalne podziękowania - dla Wojtka - teraz z perspektywy drugiego wspólnego wyjazdu widzę jak wiele znaczy dobry kompan w podróży - gdyby nie jego upór w osiągnięciu naszego wspólnego celu - pewnie w okolicach Lidzbarka Warmińskiego szukałbym transportu do domu... Ma facet dar przekonywania. Dzięki i za rok kolejna wyprawa - oby znów nam się udało.
Pełny szacunek, niskie pokłony i.. nic tylko pozazdrościć uporu i kondycji chłopaki :)
OdpowiedzUsuńchyba więcej uporu niż kondycji;) ale Dzięki!!!:)
OdpowiedzUsuńJak zwykle jestem pod wrażeniem osiągnięć sportowych mojego męża, "szacun", cieszę się że może je realizować z tak fajnym kompanem.
OdpowiedzUsuńMam nadzieję że w przyszłości nasze córki też go będą naśladowały....Gratulacje dla "wygranych" tej wyprawy !!!!