Rok temu startując w tym wyścigu, szarpnąłem się z motyką na słońce. Motyki mi jakimś cudem nie spaliło i udało się nawet zdobyć szczyt Karkonoszy. Po powrocie do domu postanowiłem, że na edycję w 2011 roku muszę się lepiej przygotować i poprawić swój rezultat w wyścigu na Śnieżkę. Od marca zapisałem się więc na siłownię, a jak tylko otwarto listę zgłoszenia na Diallo Uphill Race Śnieżka 2011, od razu się zapisałem i opłaciłem start. Decyzja to była jak najbardziej trafna, gdyż już po kilku dniach został osiągnięty limit trasy.
Będąc już spokojnym o możliwość startu, przygotowania ruszyły (prawie;) pełną parą. Najpierw mozolne odbudowywanie tężyzny uszkodzonego w styczniu kolana, potem zrzucenie paru zbędnych kilogramów a na koniec porządne "rozkręcenie się" na rowerze. Uznałem, że prawie 600 km zrobione na kole na 2 tygodnie przed wyścigiem i to bez żadnej kontuzji, jest dobrym prognostykiem na powodzenie mojej "misji".
Oczywiście na rekord trasy, choćbym nie wiem ile zdrowasiek odklepał i jak dużo na tacę położył i tak bym nie miał szans, tak więc na tegoroczny start postawiłem sobie kilka innych celów:
Na dzień przed wyścigiem pojawiamy się więc w Karpaczu, w sprawdzonym miejscu - w Karpaczówce. I tak jak przed rokiem od razu na mały trening - asfaltem przez całe miasto aż pod bramę Karkonoskiego Parku Narodowego. Ja z wielką satysfakcją już widzę poprawę kondycji. Te 4 km z hakiem całkiem sprawnie pokonuję (Jacek to w ogóle jakby po płaskim jechał...;) i czuję, że następnego dnia powinno być o wiele lepiej nie przed rokiem.
Dzień startu. Rano, ku naszemu zdziwieniu, nie pada. W nocy też nie padało. Jest dobrze! Choć niebo całe zasnute chmurami a Śnieżki ni cholery nie widać... Jedno pytanie przewija się na każdym kroku - będzie padało czy nie? Odbieramy numery startowe (polowałem na nr 323, ale się odrobinę spóźniłem) ostatnie przygotowania rowerów i mała rozgrzewka. Pierwsza zadyszka już za mną;) jestem gotowy do startu!
Chwilę przed 10 ustawiamy się do startu honorowego na stadionie, by po przejechaniu w kolumnie pod Bachusa, równo o 10 ruszyć na trasę. Rzecz jasna nie prowadzę całego peletonu ;) ale udaje się utrzymywać tempo dużej grupki zawodników. Jak sobie tylko przypomnę jakie katusze przeżywałem zaraz po starcie rok temu to aż mnie słabi. Teraz porządnie rozgrzany przed startem, szybko łapię jako-taki rytm i prę przed siebie. Po około 20 minutach zjeżdżam z asfaltu i tu dopiero zaczyna się prawdziwe wspinanie. Najpierw dość gładki bruk (do Świątyni Wang) a potem po minięciu granicy Parku, ostry i długi podjazd po nierównej, ułożonej z granitowych kostek drodze. Tam zaczynają się pierwsze problemy. Ja jakoś jadę, choć łatwo nie jest, natomiast wokół mnie większość już pcha rowery. Postanawiam się nie poddawać i cisnę z całych sił na pedały. Powoli bo powoli ale jadę do góry, mając sporo ubawu mijając zawodników, którzy mają liczniki z pomiarem tętna. U wielu z nich wyją bowiem alarmy stanów przedzawałowych co dodaje mi trochę wigoru, świadcząc o tym, że nie tylko ja ledwo już zipię...;) Docieram w końcu na szczyt wzniesienia, potem trochę z górki, można odsapnąć i złapać oddech. Potem będzie już tylko gorzej. Mijam skrzyżowanie do Samotni a zaraz za nim widzę na poboczu Sjangjonga organizatora. Kawałek wyżej jego kierowca (chyba) ostrzega przed plamą oleju. A jeszcze kilkanaście metrów dalej już wszystko jasne - na garbie drogi wyrwane kamienie a za nimi stróżka oleju silnikowego... Ktoś tu nieźle przy...tarł podwoziem;) Jadę dalej, mijając miejsce gdzie rok temu miałem pierwszy poważny kryzys. Teraz daję radę, choć plecy zaczynają już boleć a do tego mam mocny wiatr w twarz, co bardzo spowalnia. Ale i tak wyprzedzam (w ślimaczym rzecz jasna tempie;) z 2-3 osoby. Przede mną zaś podjazd pod Strzechę Akademicką i punkt pojenia. Rok temu kęs banana i pomarańczy uratował mi tam życie, teraz też liczyłem na zastrzyk energii. Do Strzechy docieram w sumie o 4 minuty szybciej niż przed rokiem. Niby niewiele, ale tym razem nie schodziłem z roweru, a prawda jest taka, że prowadząc w newralgicznych miejscach rower, mniej się człowiek męczy a i czasu można trochę zyskać (nie mówię tu o ludziach z początku stawki bo to jakieś cyborgi z motorkami w d...;) Ja tymczasem dotaczając się do wodopoju postanawiam postawić wszystko na jedną kartę i się nawet nie zatrzymuję. Nie chcę tracić ani sekundy. Jadę dalej. Kilka minut później, zaczyna padać i w sumie wody mam pod dostatkiem... Martwi tylko wizja dalszej jazdy w deszczu:/ No ale cóż... Ledwo widzę gdzie jadę, ale tym bardziej się spinam, żeby jak najkrócej moknąć. Tempo niestety spadło i wyprzedzają mnie "chodziarze". Ale nie schodzę z roweru. Dobijam do Strażnicy a potem trochę po płaskim i z górki, gdzie odpuszczam, raz nie chcąc się wyglebić na śliskim, a dwa nie chcę złapać kapcia jak przed rokiem. Udaje się przebrnąć bez przeszkód (choć z 2-3 minuty tam na pewno straciłem) i docieram pod Dom Śląski. Tam deszcz ustępuje, ale za to we znaki daje się kolejny żywioł - wiatr. Okrutnie mocny wiatr. I to wiejący z boku. Ledwo utrzymuję się wręcz na drodze. Masakra jakaś. O tym, że piździ jak cholera nawet już nie wspomnę... Ale już tak blisko... Wjeżdżam na Drogę Milenijną i równym, choć niemrawym już trochę, tempem do góry. Tu w końcu wiatr jest po mojej stronie i wiejąc w plecy pomaga trochę na podjeździe. Powoli czuję już wycieńczenie organizmu. Ostatnie kilkaset metrów już ledwo co pedałuję.
Mam ochotę zejść z roweru. Ból pleców staje się nie do wytrzymania. Ale chcę pokonać całą tą cholerną trasę na rowerze! Jest coraz trudniej, choć pogoda się znacznie poprawiła i jest całkiem przyjemnie.
Przy prędkości 3-4 km/h, a na więcej już mnie nie stać, każda nierówność terenu (a o to na całej trasie nietrudno...) bardzo wybija z rytmu. Ciężko wręcz utrzymać kierunek jazdy. Walczę o każdy metr drogi, ledwo co zmuszam już nogi do współpracy. I dosłownie na ostatnim zakręcie, jakieś 10 metrów przed metą, nie daję rady okiełznać kierownicy i spadam z roweru. K.rwa mać! Klnę jak szewc - przepraszam tych co tego musieli słuchać, ale nie dało się inaczej... Przed samą metą...
Po kilku metrach podejścia udaje mi się w końcu wejść na siodełko i przejechać linię mety.
Tam już od długiego czasu czeka Jacek - gratuluję mu w tym miejscu osiągniętego wyniku!!! Ledwo żyję, szczerze to nawet nie pamiętam kto i kiedy włożył mi na szyję medal zdobywcy Śnieżki. Chyba miałem jakiś mały reset... Masakra. Więcej już z siebie nie byłbym w stanie wykrzesać. Dopiero po chwili łapię oddech, przebieram się w suche ciuchy i idę coś zjeść.
Niestety na szczycie pogoda nas nie rozpieszczała, choć nie padało!!! Ale mgła była taka, że ledwo na 10-20 metrów było coś widać. Wiatr zaś przestawiał chmury z niesamowitymi wręcz prędkościami. Ale co tam - udało się wjechać!!! A o stopniu zmęczenia będą mogli zaświadczyć Ci, do których dotrą kartki wysłane ze szczytu. Ledwo co byłem w stanie utrzymać długopis...
Oczywiście na rekord trasy, choćbym nie wiem ile zdrowasiek odklepał i jak dużo na tacę położył i tak bym nie miał szans, tak więc na tegoroczny start postawiłem sobie kilka innych celów:
1) przejechać całą trasę na kole - rok temu 2 razy prowadziłem rower
2) poprawić swój czas - celując w 1h 40min
3) uniknąć awarii - bez kapci!
4) przeżyć, ale dać z siebie 100%
Na tydzień przez zawodami pierwsza kontrola prognoz pogody. W Karpaczu zapowiadają deszcz a na Śnieżce ~13 stopni i deszcz na przemian z burzą. Kiepsko...:/ Ale cóż, dochodzimy z Jackiem do wniosku, że jakby się nawet te prognozy sprawdziły to najgorsze będzie pierwsze kilka minut. Potem to już wszystko jedno...Na dzień przed wyścigiem pojawiamy się więc w Karpaczu, w sprawdzonym miejscu - w Karpaczówce. I tak jak przed rokiem od razu na mały trening - asfaltem przez całe miasto aż pod bramę Karkonoskiego Parku Narodowego. Ja z wielką satysfakcją już widzę poprawę kondycji. Te 4 km z hakiem całkiem sprawnie pokonuję (Jacek to w ogóle jakby po płaskim jechał...;) i czuję, że następnego dnia powinno być o wiele lepiej nie przed rokiem.
Dzień startu. Rano, ku naszemu zdziwieniu, nie pada. W nocy też nie padało. Jest dobrze! Choć niebo całe zasnute chmurami a Śnieżki ni cholery nie widać... Jedno pytanie przewija się na każdym kroku - będzie padało czy nie? Odbieramy numery startowe (polowałem na nr 323, ale się odrobinę spóźniłem) ostatnie przygotowania rowerów i mała rozgrzewka. Pierwsza zadyszka już za mną;) jestem gotowy do startu!
Chwilę przed 10 ustawiamy się do startu honorowego na stadionie, by po przejechaniu w kolumnie pod Bachusa, równo o 10 ruszyć na trasę. Rzecz jasna nie prowadzę całego peletonu ;) ale udaje się utrzymywać tempo dużej grupki zawodników. Jak sobie tylko przypomnę jakie katusze przeżywałem zaraz po starcie rok temu to aż mnie słabi. Teraz porządnie rozgrzany przed startem, szybko łapię jako-taki rytm i prę przed siebie. Po około 20 minutach zjeżdżam z asfaltu i tu dopiero zaczyna się prawdziwe wspinanie. Najpierw dość gładki bruk (do Świątyni Wang) a potem po minięciu granicy Parku, ostry i długi podjazd po nierównej, ułożonej z granitowych kostek drodze. Tam zaczynają się pierwsze problemy. Ja jakoś jadę, choć łatwo nie jest, natomiast wokół mnie większość już pcha rowery. Postanawiam się nie poddawać i cisnę z całych sił na pedały. Powoli bo powoli ale jadę do góry, mając sporo ubawu mijając zawodników, którzy mają liczniki z pomiarem tętna. U wielu z nich wyją bowiem alarmy stanów przedzawałowych co dodaje mi trochę wigoru, świadcząc o tym, że nie tylko ja ledwo już zipię...;) Docieram w końcu na szczyt wzniesienia, potem trochę z górki, można odsapnąć i złapać oddech. Potem będzie już tylko gorzej. Mijam skrzyżowanie do Samotni a zaraz za nim widzę na poboczu Sjangjonga organizatora. Kawałek wyżej jego kierowca (chyba) ostrzega przed plamą oleju. A jeszcze kilkanaście metrów dalej już wszystko jasne - na garbie drogi wyrwane kamienie a za nimi stróżka oleju silnikowego... Ktoś tu nieźle przy...tarł podwoziem;) Jadę dalej, mijając miejsce gdzie rok temu miałem pierwszy poważny kryzys. Teraz daję radę, choć plecy zaczynają już boleć a do tego mam mocny wiatr w twarz, co bardzo spowalnia. Ale i tak wyprzedzam (w ślimaczym rzecz jasna tempie;) z 2-3 osoby. Przede mną zaś podjazd pod Strzechę Akademicką i punkt pojenia. Rok temu kęs banana i pomarańczy uratował mi tam życie, teraz też liczyłem na zastrzyk energii. Do Strzechy docieram w sumie o 4 minuty szybciej niż przed rokiem. Niby niewiele, ale tym razem nie schodziłem z roweru, a prawda jest taka, że prowadząc w newralgicznych miejscach rower, mniej się człowiek męczy a i czasu można trochę zyskać (nie mówię tu o ludziach z początku stawki bo to jakieś cyborgi z motorkami w d...;) Ja tymczasem dotaczając się do wodopoju postanawiam postawić wszystko na jedną kartę i się nawet nie zatrzymuję. Nie chcę tracić ani sekundy. Jadę dalej. Kilka minut później, zaczyna padać i w sumie wody mam pod dostatkiem... Martwi tylko wizja dalszej jazdy w deszczu:/ No ale cóż... Ledwo widzę gdzie jadę, ale tym bardziej się spinam, żeby jak najkrócej moknąć. Tempo niestety spadło i wyprzedzają mnie "chodziarze". Ale nie schodzę z roweru. Dobijam do Strażnicy a potem trochę po płaskim i z górki, gdzie odpuszczam, raz nie chcąc się wyglebić na śliskim, a dwa nie chcę złapać kapcia jak przed rokiem. Udaje się przebrnąć bez przeszkód (choć z 2-3 minuty tam na pewno straciłem) i docieram pod Dom Śląski. Tam deszcz ustępuje, ale za to we znaki daje się kolejny żywioł - wiatr. Okrutnie mocny wiatr. I to wiejący z boku. Ledwo utrzymuję się wręcz na drodze. Masakra jakaś. O tym, że piździ jak cholera nawet już nie wspomnę... Ale już tak blisko... Wjeżdżam na Drogę Milenijną i równym, choć niemrawym już trochę, tempem do góry. Tu w końcu wiatr jest po mojej stronie i wiejąc w plecy pomaga trochę na podjeździe. Powoli czuję już wycieńczenie organizmu. Ostatnie kilkaset metrów już ledwo co pedałuję.
Mam ochotę zejść z roweru. Ból pleców staje się nie do wytrzymania. Ale chcę pokonać całą tą cholerną trasę na rowerze! Jest coraz trudniej, choć pogoda się znacznie poprawiła i jest całkiem przyjemnie.
Przy prędkości 3-4 km/h, a na więcej już mnie nie stać, każda nierówność terenu (a o to na całej trasie nietrudno...) bardzo wybija z rytmu. Ciężko wręcz utrzymać kierunek jazdy. Walczę o każdy metr drogi, ledwo co zmuszam już nogi do współpracy. I dosłownie na ostatnim zakręcie, jakieś 10 metrów przed metą, nie daję rady okiełznać kierownicy i spadam z roweru. K.rwa mać! Klnę jak szewc - przepraszam tych co tego musieli słuchać, ale nie dało się inaczej... Przed samą metą...
Po kilku metrach podejścia udaje mi się w końcu wejść na siodełko i przejechać linię mety.
Tam już od długiego czasu czeka Jacek - gratuluję mu w tym miejscu osiągniętego wyniku!!! Ledwo żyję, szczerze to nawet nie pamiętam kto i kiedy włożył mi na szyję medal zdobywcy Śnieżki. Chyba miałem jakiś mały reset... Masakra. Więcej już z siebie nie byłbym w stanie wykrzesać. Dopiero po chwili łapię oddech, przebieram się w suche ciuchy i idę coś zjeść.
Niestety na szczycie pogoda nas nie rozpieszczała, choć nie padało!!! Ale mgła była taka, że ledwo na 10-20 metrów było coś widać. Wiatr zaś przestawiał chmury z niesamowitymi wręcz prędkościami. Ale co tam - udało się wjechać!!! A o stopniu zmęczenia będą mogli zaświadczyć Ci, do których dotrą kartki wysłane ze szczytu. Ledwo co byłem w stanie utrzymać długopis...
Miałem dać z siebie 100%? Dałem chyba trochę więcej... Miałem podjechać bez schodzenia z roweru? No prawie się udało, choć jest jeszcze pole do popisu na przyszły rok. Miał być czas 1h40min? No i było 1h40min, co prawda z duuużym hakiem;P Tu też jest szansa na mały postęp.
Po dotarciu ostatniego zawodnika na szczyt, czyli po ponad godzinie od mojego przybycia, po zregenerowaniu sił i zrobieniu pamiątkowego zdjęcia,
przystąpiliśmy do zjazdu z powrotem do Karpacza. Zjazd w sumie przebiegł bez przygód, przynajmniej jeśli chodzi o mnie.
Miałem za to okazję wspomóc potrzebujących. Rok temu to ja po złapaniu kapcia, bez zapasowej dętki stepowałem przy trasie (co gorsza na podjeździe), tym razem inni mieli na zjeździe podobne problemy. Zostawiłem więc swój zapas i pompkę koledze w potrzebie i nie czekając pojechałem w dół. Niestety znowu zaczęło padać i droga zrobiła się okrutnie śliska. Nie mam żyłki downhillowca (albo po prostu wszystkie klepki pod deklem;), więc w ślimaczym tempie, ale bezpiecznie, doturlałem się w końcu do stadionu na dole Karpacza. Co za ulga. Cały i zdrowy. Choć wycieńczony. Potem tylko spakować cały dobytek do mega pojemnego Modusa Jacka, coś zjeść, odebrać koszulkę zdobywcy i dyplom.
Po rozdaniu nagród pozostał już tylko powrót do domu, cały czas w deszczu. Pogoda okazała się być nad wyraz łaskawą, z resztą podobnie jak rok temu. W sumie pomimo koszmarnych prognoz, warunki na trasie były nawet miejscami lepsze niż przed rokiem. Ciekawe co nas czeka za rok, bo nie wątpię, że powrócę z nowymi ambicjami (i mam nadzieję siłami!) na start tej jakże trudnej ale i dającej mnóstwo satysfakcji imprezy!
przystąpiliśmy do zjazdu z powrotem do Karpacza. Zjazd w sumie przebiegł bez przygód, przynajmniej jeśli chodzi o mnie.
Miałem za to okazję wspomóc potrzebujących. Rok temu to ja po złapaniu kapcia, bez zapasowej dętki stepowałem przy trasie (co gorsza na podjeździe), tym razem inni mieli na zjeździe podobne problemy. Zostawiłem więc swój zapas i pompkę koledze w potrzebie i nie czekając pojechałem w dół. Niestety znowu zaczęło padać i droga zrobiła się okrutnie śliska. Nie mam żyłki downhillowca (albo po prostu wszystkie klepki pod deklem;), więc w ślimaczym tempie, ale bezpiecznie, doturlałem się w końcu do stadionu na dole Karpacza. Co za ulga. Cały i zdrowy. Choć wycieńczony. Potem tylko spakować cały dobytek do mega pojemnego Modusa Jacka, coś zjeść, odebrać koszulkę zdobywcy i dyplom.
Po rozdaniu nagród pozostał już tylko powrót do domu, cały czas w deszczu. Pogoda okazała się być nad wyraz łaskawą, z resztą podobnie jak rok temu. W sumie pomimo koszmarnych prognoz, warunki na trasie były nawet miejscami lepsze niż przed rokiem. Ciekawe co nas czeka za rok, bo nie wątpię, że powrócę z nowymi ambicjami (i mam nadzieję siłami!) na start tej jakże trudnej ale i dającej mnóstwo satysfakcji imprezy!
Poniżej filmik z wyścigu znaleziony na necie. Tak to z grubsza wygląda. Rzecz jasna w moim wykonaniu nieco wolniej...;)
Buhahaha Ja tam ledwie wchodzę, a ktoś tam wjechał na rowerze? ;D
OdpowiedzUsuńBajeczki... :D
niektórzy wjeżdżają...
OdpowiedzUsuńniektórzy wypluwają płuca próbując...
ważne by się nie poddawać:)
A to na pewno. :)
UsuńMam nadzieję, że mój syn kiedyś stwierdzi podobnie, gdy będę chciała go tam wciągnąć. ;) A muszę, bo to moje strony. :) Nie uchodzi... :)
Tyle że nie na rowerze. :D
No... Karkonosze wymiatają!!! Czekam na wenęt wórczą (i miejsce na serwerze;) i będzie pościk o trasie Karpacz-Śnieżka-Szrenica-Szklarska Poręba:)
OdpowiedzUsuńNo to czekam
OdpowiedzUsuń