Po dwóch wizytach w San Marino, pokazaniu zdjęć z imprez znajomym, i opowiedzeniu o tym jak tam jest, przyszła pora na kolejną wyprawę. Tym razem udało się zgrać 6-osobową ekipę, co pozwalało przypuszczać, że koszty wyjazdu znacznie się obniżą w stosunku do zeszłorocznej eskapady. trzeba było jedynie namierzyć jakieś 6-osobowe auto. I tu Stavros popisał się znajomościami u "wujka googla" i wynalazł mega okazję w postaci VW Sharana. Choć auta nie widzieliśmy przed wyjazdem, odebraliśmy je raptem dwie godziny przez startem, okazało się, że był to strzał w dziesiątkę. Szarak dzielnie nam służył podczas całej wyprawy i na 6 osób nadał się wyśmienicie. Jak zwykle plan zakładał, poza samym rajdem, odwiedzenie kilku muzeów, by mozliwie wykorzystać czas na obczyźnie. Po zapakowaniu się, wbiliśmy w nawigację pierwszy punkt docelowy - Ferruccio Lamborghini Museo i ruszyliśmy w drogę. Mi w pewnym momencie przypadło w udziale miejsce w luku bagażowym, co okazało się w sumie dobrym pomysłem, bo po ustawieniu odpowiednio naszych gratów, mogłem się wygodnie wyciągnąć i trochę przespać. Obudziłem się już po jasnemu, chwilę przed muzeum.
Tam już na nas czekał pan Lamborghini i po krótkim przywitaniu szybkie zwiedzanie. Osobiście miałem na celu sfotografowanie tego co rok temu mi umknęło,
a ci co byli tam po raz pierwszy mogli sobie poogladać to o czym można było przeczytać w jednym z poprzednich numerów ClassicAuto (na którego egzemplarzu wziąłem sobie autograf bratanka słynnego Ferruccio).
Z Ferruccio Lamborghini Museo, przejeżdżając obok Lamborghini Museo, gdzie najciekawszym co zobaczyłem był 5-drzwiowy Fiat 127
jedziemy do Modeny. Cel - Museo Casa Enzo Ferrari. Po drodze jeszcze kilka ciekawych kadrów:
Na parkingu, ledwo po opuszczeniu naszego Szaraka, dopada nas białogłowa, witając się z grubsza po polsku, coś w stylu: "cześć chopaki, jak sie macze, żółwik". ??? Trochę nas to zatkało, ale po chwili okazało się, że owa niewiasta jest "tambylcza" i pracuje jako swego rodzaju naganiacz, do przejażdżek supersamochodami. Pracuje chyba dość dobrze, bo 50% naszej ekipy idzie za nią jak w dym i po podpisaniu stosownych kwitów oraz dokonaniu drobnej opłaty manipulacyjnej, Ferrari California i Maserati Spider opuszczają parking spod muzeum.
Ja ćwicząc silną wolę (i chowając portfel jak tylko głęboko się dało) rezygnuję z jazdy (z całym szacunkiem ale Ferrari 458 Italia robiło na mnie o wiele większe wrażenie...) Idziemy więc z Maćkiem (ups... przepraszam... z Jankiem K.) od razu do muzeum. Mamy w tym momencie o tyle dobrą okazję, że kilka dni później nastąpi zmiana ekspozycji, która była dostęna od momentu otwarcia obiektu. "The Origins of the Legend", czyli początki legendy, to niesamowita kolekcja pierwszych aut wyścigowych, głównie marki Alfa Romeo, specjalnie na tą okazję wyjętych z muzeum Alfy.
Po więcej informacji i zdjęć z muzeum oraz znajdującej się w nim ekspozycji, zapraszam do osobnego postu (już niebawem-tymczasem sama galeria). Nie siedzimy za długo, bo na 15.00, umówiłem nas w kolejnym muzeum. Oddalonym o jakieś 2 km od Ferrari, muzeum Stanguellini. Niby 2 kilometry, ale jedziemy tam z 3 kwadranse. Pojawiły się bowiem pierwsze problemy z nawigacją. Ale w końcu docieramy na miejsce, pod pokaźne zabudowania fabryki rodziny Stanguellinich
I według mnie jest to zwieńczenie dnia. Żadne z dotychczas odwiedzonych miejsc, nie może się równać temu muzeum.
Niesamowite miejsce, po którym oprowadza prawdziwy pasjonat (aż wierzyć się nie chce ile zrozumiałem z jego opowieści, raptem po kilku miesiącach nauki włoskiego;).
O tym muzeum również można przeczytać w osobnym poście (a tymczasem tylko galeria). Po muzeum już "tylko" przejazd do San Marino. Po drodze, na obrzeżach Modeny, jeszcze krótki postój na szamanko, zakończony spotkaniem na drodze zamaskowanego Ferrari F12 Berlinetta. Po krótkiej wizycie w biurze prasowym rajdu, wreszcie dobijamy do Riccione, gdzie po odebraniu klucza do naszego legowiska, mam wrażenie, że znowu trafiamy na plan "Dnia świstaka". Pewni siebie zapominamy spytać o adres i błądzimy po setce podobnych do siebie uliczek, w poszukiwaniu tej jednej, przy której mamy mieszkać;) Już to kiedyś przerabialiśmy...
Piątek - od rana pochmurnie i popaduje. Może to nie tsunami, ale możemy zapomnieć o dobrym świetle i... pyle na łączniku szutrowym, bedącym częścią shakedownu. Ale kto by tam narzekał, gdy od samego wejścia na "szejka" zaczyna się dziać. I to przez duuuże "DZ". Obok nas przemykają Audi Sport Quattro,
Mercedes Waldegarda, z samym Waldegardem za sterem, Lancia 037 Rally załogi Alen/Kivimaki
i kremdelakrem - VW Polo R WRC z Carlosem Sainzem i Luisem Moya na pokładzie!!!
Pyski się śmieją od ucha do ucha... Zobaczyć tak zacną załogę na żywo i w dodatku w tak zacnym aucie. Praktycznie na światowej premierze volkswagenowskiego WuRCa. Niestety wraz ze startem odcinka zaczyna mocniej padać. Robi się ślisko. Kierowcy muszą walczyć z kilkusetkonnymi potworami by w ogóle zmieścić się na "czarnym". Nie zawsze się to udaje. Jesteśmy nawet świadkami pierwszego "pleneru" w wykonaniu VW Polo WRC.
Na szczęście niegroźnego. Choć już potem nie zobaczyliśmy ponownie Sainza i Moyi na trasie.
Niestety chwilę później doszło do kolejnego wypadu w zielone. Tym razem w wykonaniu Audi Quattro S1, które na blokach wypadło na zewnętrzną lewej dziewięćdziesiątki i poturbowało trochę jednego z kibiców (który wg mnie nie za bardzo powinien tam stać...).
Przerwę w odcinku wykorzystałem na przemieszczenie się wzdłuż trasy. Najpierw na fajną lewą patelnię (ale niestety mało kto jechał ją tak jakbym mógł sobie tego życzyć - warunki były dość parszywe do jazdy, nie wspominając nawet o staniu na mokrej i śliskiej skarpie, w krzakach, trzymając jedną ręką parasol, drugą aparat, i chciało by się powiedzieć, że trzecią barierki, coby nie spaść..;)
a potem po mozolnym wspięciu się pod górę na znaną z poprzednich lat partię lewy-do-prawego-do-lewego-do-prawego. Gdzie działo się, oj działo...:)
(ta żółta plamka to ja;)
Okazało się, że na testowym zostałem do końca tylko ja. Rafała gdzieś posiało, a reszta załogi pojechała objechać odcinki (tyle teoria). A więc do rallyvillage pozostało iść z buta. Po drodzę mijam gniazdo S4
Długie dreptanie wynagrodziła mi ekspozycja "Safari celebration", gdzie w końcu zobaczłem na żywo Toyotę Twin Cam Turbo, czy Nissana 240RS. I kilka innych, niemniej ciekawych rajdówek.
Potem na konferencję pilotów. Niesamowite wrażenie, siedzieć sobie obok Luisa Moya i patrzeć jak przepisuje notatki nawigacyjne.
A przed sobą mieć Fabrizię Pons plotkującą sobie z Yvonne Mehta:)
I kolejny potwór, którego do tej pory jeszcze nie widziałem - Audi Quattro S1 Evo2 Pikes Peak
O zmroku czekał pierwszy odcinek specjalny. W sumie pokrywający się z shakedownem.
Niesamowite tłumy kibiców, super atmosfera i plujące marchewami kultowe rajdówki.
Czy może być lepiej (pomijam popadujący od czasu do czasu deszcz)? W sobotę okazało się, że jednak mogłoby być trochę lepiej... Choć zacznijmy od plusów. Pogoda dopisuje - nie pada i od rana dobry warunek do robienia zdjęć. Już z balkonu podczas śniadania, udaje się ustrzelić pierwsze ciekawe auta - uczestników rajdu na regularność Rimini-San Marino, rozgrywanego akurat w ten sam weekend
Zaś na naszym rajdzie, co prawda udaje się w końcu zdobyć większość brakujących autografów mistrzów (obawiam się, że więcej już mi się na przedniej okładce "Ariego" nie zmieści;),
ale czekanie na start do pierwszego tego dnia odcinka niemiłosiernie się dłuży. W międzyczasie podziwiam "ustawkę" Lancii ECV i prototypowej, czteronapędowej Lancii Rally 037 4WD-H
Krążymy po strefie serwisowej, to u jednej gwiazdy, to u drugiej...
na każdym kroku zacny kierowca - i młody i ciut mniej młody;)
Tylko ile można chodzić po rallyvillage (gdzie swymi tyłkami i cyckami, wbitymi w przyciasne czerwone kombinezony, kręciły pracownice sąsiadującego z naszym domkiem w Riccione klubu Pepenero;)
czy stadionie (tutaj chociaż stadion służył do czegoś praktycznego, a nie tylko do uganiania się za łaciatym skórzanym kapciem) i oglądać auta?
Co prawda niesamowite i nietuzinkowe auta, ale ciągle tylko stojące, a każdy chciał je oglądać w ruchu! Niezależnie czy było to malutkie Autobianchi, czy potężna B-grupowa 205-ka.
A między nimi jeszcze polski rodzynek - Polonez 2000 Rally załogi Piotr Zeleski i Tomasz Chmiel. Samochód, który wzbudził spore zainteresowanie na rajdzie.
Wiele osób o nim mówiło i dokładnie z każdej strony oglądało. Nieraz zdarzyło się też komuś tłumaczyć co to za auto i skąd pochodzi. Fajnie było w końcu zobaczyć w San Marino polską rajdową myśl techniczną! Nie będąc pewnym pogody, postanowiliśmy nie jechać na "prawdziwy" odcinek, ale zostać na doskonale już znanym (może nawet już ciut za bardzo?) "The Legend". Fajne miejsce szybko udało się ustalić i pozostało czekać na pierwsze auta. Czekać i czekać... I czekać... I jeszcze trochę... Okazało się, że inne odcinki albo odwołano albo przerwano, więc w sumie i tak dobrze wybraliśmy, ale czekanie nas dobijało. W końcu, jak już słońce praktycznie całe zaszło, zaczęły jeździć zerówki. Przy piątej przestałem już liczyć. Między nimi jeszcze Carabinieri, ekipa zabezpieczenia odcinka, samochód organizatora i kilka innych bliżej nieokreślonych. Brakowało już chyba tylko limuzyny z kur... Gdy w końcu poszły rajdówki, było już tak ciemno, że nieliczne zdjęcia które wyszły, musiałem robić przy takich nastawach, jakich mój aparat jeszcze nigdy nie zaznał...;)
Ale i tak ze zdjęć niewiele wyszo. Raptem kilka akceptowalnych ujęć... Do tego zaczęło padać... Pozostało tylko oglądać zmagania zawodników na trasie. Szkoda, że Polonez w połowie przejazdu poległ i na światłach awaryjnych zjechał z odcinka. Miesiące przygotowań a na przeszkodzie w bezproblemowym ukończeniu rajdu stanął jeden przeklęty kabel:/ To je rally...
Na niedzielę postanawiamy pojechać w końcu na jakiś konkretny odcinek. Jako, że nawigacja wyzionęła ducha, planujemy tam dojechać według mapki z informatora. Mapki w skali co większego globusa;) Ale dajemy jednak radę i znajdujemy sobie, wydawać się mogło ciekawe miejsce. Partia przez szutrowy parking i po niej dwa nawroty na asfalcie.
po kilkudziesięciu załogach usadawiam się (choć słowo zalegam jest tu bardziej na miejscu;) na zewnętrznej pierwszego z nawrotów i "męczę" mysią perspektywę
Na drugi przejazd odcinka idziemy w jego głąb, na prawy ciasny hak, z przełamaniem pod górę, gdzie prawie każde auto mniej lub bardziej podbija. Punto S1600 ląduje nawet na dachu
Z odcinka, po przejechaniu ostatniego mohikanina - Fiata 126 BIS Made by FSM, jedziemy na górę Monte Titano,
niektórzy co jeszcze tam nie byli, mieli sobie pozwiedzać, a potem plan zakładał wspólne szamanko. Miejsce to samo co rok temu. Zapał do zwiedzania - mniejszy. Więc od razu zasiadamy wszyscy do stołu.
Widok jaz zawsze powalał...
Po posileniu, znowu na pokład szaraka i po drodze krótki spacer wzdłuż tunelu kolejki kiedyś kursującej między San Marino a Rimini.
I to koniec naszej przygody w San Marino w 2012 roku. Ale nie koniec wrażeń. Pozostał jeszcze powrót do domu z małym odbiciem z trasy w okolicach Villach. Żeby było ciekawiej, cały czas z palcem po mapie, po staroświecku;) Navi still dead... A gdzie odbiliśmy i dlaczego? Ano do Gmund, do Porsche Automuseum Helmut Pfeifhofer, miejsca gdzie rozpoczał swoją pracę niejaki Ferry Porsche.
O muzeum wyprodukowałem osobny pościk. Z Gmund, już prosto do domu, na szczęście (głównie dla Sława:) bez żadnych opóźnień.
Po drodze mijając jeszcze lohry z ciekawymi pojazdami
Podsumowawszy:
3100 km z Szaraku bez najmniejszego problemu
jakieś 3000+ zdjęć do fotoarchiwum
odwiedzone kolejne 3 ciekawe muzea
30% do tej pory rozegranych Rallylegend - zaliczone!
a Mateusz zyskał 4 nowych wujków...;)
Zpraszam rónież do galerii zdjęć z rajdu
Jak zwykle - zdjęcia na których jestem ja, o ile sam ich jakimś cudem nie popełniłem, trzasnęli inni. Rafał, Maciek, Stavros, albo jeszcze ktoś inny - dzięki
Fajne obrazki, jak zwykle.
OdpowiedzUsuńDobrze, że to nie era kliszy, musiałbyś mieć przyczepę... :D
oj zdecydowanie... najpierw wiaderko dukatów na klisze, a potem kilka wiaderek na ich wywołanie;)
OdpowiedzUsuń