"Jeden maraton, trzy kraje" czytamy na stronie internetowej organizatora. Ja bym do tego jeszcze dodał "300% normy" Dlaczego? Za chwilę wyjaśnię...
Po tegorocznym uphillu na Śnieżkę, i wielu rozmowach z Jackiem, postanowiłem, że jak będzie gdzieś w okolicy jakiś maraton to bym chętnie spróbował swoich sił. No i słowo się rzekło... Tydzień przed Istebną, dostałem info od Jacka, że się wybiera i czy bym też się nie szarpnął na przejażdżkę po górach. Chyba miał dar przekonywania, bo długo się nie musiałem zastanawiać, żeby wysłać swoje zgłoszenie. Klamka zapadła... Zwłaszcza, że trasa wydawała się bardzo ciekawa
Od razu wsiadłem też na rower i dla "rozkręcenia" zrobiłem kilkadziesiąt kilometrów. Cytując Clarksona "How hard can it be?" Ale to było tydzień przed maratonem. Potem praca, praca, brak snu, praca, brak snu, brak sił, brak chęci, kiepska pogoda, postrzał w plerach... Szlag by to:/ A sobota coraz bliżej... Tydzień przeleciał tak szybko, że nawet nie zdążyłem się przygotować. W sobotę rano wrzuciłem kilka rzeczy do auta, rower jak stał-też i pojechaliśmy. Na miejscu, pomimo wczesnej pory pobudki, jako tako odżyłem, i po małej rozgrzewce byłem gotowy do startu. Słowo "gotowy" użyłem tu trochę na wyrost...;) Ale co tam! 50 kilometrów to ja bez trudu robię. 2 godziny, pewnie z jakimś małym hakiem, i po bólu...
Od razu wsiadłem też na rower i dla "rozkręcenia" zrobiłem kilkadziesiąt kilometrów. Cytując Clarksona "How hard can it be?" Ale to było tydzień przed maratonem. Potem praca, praca, brak snu, praca, brak snu, brak sił, brak chęci, kiepska pogoda, postrzał w plerach... Szlag by to:/ A sobota coraz bliżej... Tydzień przeleciał tak szybko, że nawet nie zdążyłem się przygotować. W sobotę rano wrzuciłem kilka rzeczy do auta, rower jak stał-też i pojechaliśmy. Na miejscu, pomimo wczesnej pory pobudki, jako tako odżyłem, i po małej rozgrzewce byłem gotowy do startu. Słowo "gotowy" użyłem tu trochę na wyrost...;) Ale co tam! 50 kilometrów to ja bez trudu robię. 2 godziny, pewnie z jakimś małym hakiem, i po bólu...
Tiaaaa... Średnią 25 km/h to może na w miarę płaskim da się utrzymać, ale nie w górach. Do tej pory nie wiem co sobie myślałem... No ale cóż - jak wspomniałem w ogóle nie byłem przygotowany do wyścigu:/ A wystarczyło trochę dokładniej przestudiować profil trasy - 1831 metrów przewyższenia!!! Tyle pod górę to ja nigdy w życiu jednego dnia nie zrobiłem...
W sumie dobrze, że zgłosiliśmy się do dystansu Mega, a nie Giga. Bo na tym drugim to już na pewno by trzeba było zbierać gdzieś z trasy moje truchło...
A jak wyglądała trasa? Rewelacyjnie! Było wszystko: błoto, skały, łąki, asfalt, korzenie, lasy, kamienie,
W sumie dobrze, że zgłosiliśmy się do dystansu Mega, a nie Giga. Bo na tym drugim to już na pewno by trzeba było zbierać gdzieś z trasy moje truchło...
A jak wyglądała trasa? Rewelacyjnie! Było wszystko: błoto, skały, łąki, asfalt, korzenie, lasy, kamienie,
z górki i pod górkę (tego mam wrażenie że więcej;)
Ale pogoda na szczęście dopisała, widoki (w tych momentach gdzie miałem trochę zbędnych sił na ich podziwianie...) rewelacyjne, atmosfera też niczego sobie. Pierwsze kilka kilometrów wręcz lajtowe, na rozgrzewkę.
Potem pierwszy większy podjazd i pierwsze żniwo. Ja już wypluwam płuca:/ I tak będzie jeszcze kilka(naście) razy tego dnia... Braki w przygotowaniu okrutnie dają się we znaki.
Na szczęście kolana i plecy wytrzymują - to cieszy. Ale... Po jakiś 2 godzinach jazdy dopada mnie coś gorszego - okrutne skurcze łydek. Ból nie do wytrzymania. Kilka razy muszę wręcz zejść z roweru, bo nie daję rady dalej pedałować. Masakra. Dłużej niż 30 minut, i to w miarę prostym terenie nie daję już rady pedałować. A na podjazdach jest jeszcze gorzej - nawet gdybym nie miał skurczów, to i tak nie miałbym już sił kręcić korbą.
Zaczyna się walka o przetrwanie. Mam wrażenie, że bike marathon, zmienia mi się w walkathon;) I tak przez kolejne prawie 4 godziny...
Do drugiego bufetu, zlokalizowanego na szczycie potężnego podjazdu, mam wrażenie że docieram jako ostatni (nawet obsługa się pyta czy jest jeszcze ktoś za mną;) Ale garść rodzynek, kawałek banana i z litr napojów trochę ratują mój bilans energetyczny i pomimo bólu zmuszam się do dalszej jazdy.
Meta w końcu jest już bliżej niż dalej... Docieram do niej po prawie 6 godzinach od startu, a więc z czasem o jakieś 300% gorszym, od tego jaki planowałem;)
Nie ma to jak żyć w błogiej nieświadomości... Jestem kompletnie wycieńczony, ale i równie szczęśliwy! Czuję, że żyję! Znaczy się ledwo co żyję, no ale wiadomo chyba o co chodzi... Zmieściłem się nawet w pierwszej pięćsetce na mecie, zaszczytna 468 pozycja:) A więc da się! Tylko nie można się poddawać! No i stanowczo lepiej się trzeba będzie następnym razem przygotować. I fizycznie i psychicznie.
Zamieszczone powyżej zdjęcia zapożyczone są ze strony organizatora. Niestety nie posiadam swoich. A słowami trudno opisać piękno terenów po jakich przyszło mi się ścigać (słowo trochę na wyrost-jechać... ledwo jechać... wlec się - już prędzej;) Jak gdzieś namierzę moje zdjęcia to je tu wrzucę. Ale obawiam się, że żadnemu fotografowi nie chciało się tak długo sterczeć przy trasie, żeby i mnie "ustrzelić"...:/
Zamieszczone powyżej zdjęcia zapożyczone są ze strony organizatora. Niestety nie posiadam swoich. A słowami trudno opisać piękno terenów po jakich przyszło mi się ścigać (słowo trochę na wyrost-jechać... ledwo jechać... wlec się - już prędzej;) Jak gdzieś namierzę moje zdjęcia to je tu wrzucę. Ale obawiam się, że żadnemu fotografowi nie chciało się tak długo sterczeć przy trasie, żeby i mnie "ustrzelić"...:/
Ciekawa trasa.
OdpowiedzUsuń