Jako, że opowieść o tym rajdzie jest z serii tych, które można będzie opowiadać kiedyś wnukom, siedząc wygodnie przy kominku, postanowiłem ją tu wykorzystać, choć nie jest stricte mojego autorstwa. Napisał ją Rafał Roguski z zamiarem publikacji w Informatorze Rajdowym, wydawanym z okazji jednego ze Studenckich Rajdów Samochodowych. Ale jako że brałem w tej eskapadzie (bo jak inaczej to nazwać?) udział myślę, że nie będzie mi miał tego za złe jak ją tu z drobnymi korektami zamieszczę.
Początek kwietnia 2001 roku ... W pamięci mamy jeszcze podróż na Rajd Zimowy, co tu dużo kryć udaną, bo wróciliśmy tym, czym wyjechaliśmy - moim Fiatem 126 p, wówczas piętnastoletnim. Był to nie lada wyczyn, zważywszy na termin rozgrywania imprezy - zima, rodzaj zastosowanego w aucie ogumienia - pamiętające duuużo lepsze czasy letnie opony, komplet pasażerów na pokładzie - 4 szt i ogólny słaby stan techniczny mojego bordowego bolidu. Ale pomimo ciasnoty, przeraźliwego zimna, okresowych braków ciśnienia oleju w silniku, objechaliśmy cały rajd (czasami tylko powodując za nami kilkusetmetrowe korki...;) i w drodze do domu odwiedziliśmy nawet miejsce wypadku Mariana Bublewicza (jazda z zamarzniętą szybą, po lodzie, na wyrobach oponopodobnych). Po tym wszystkim biedactwo trochę się nadwerężyło i uparło, że na Elmot za cholerę nie pojedzie. A, jako że o auto zawsze dbałem, bo miałem do niego sentyment, dałem mu święty spokój.
Plany na Elmot od samego początku zakładały więc coś większego i w błędzie są Ci, którzy pomyśleli teraz np. o Fiacie Punto. Ktoś rzucił hasło - "Jedziemy pociągiem!" - ktoś odpowiedział - "Jasne!" - i to chyba był Rafał, bo wcześniej już nieraz korzystał z owego środka transportu, chcąc zobaczyć pędzące samochody rajdowe. Rzut oka na prognozę pogody, ale co tam deszcz, to nie żużel, więc nie odwołają. Rafał do dziś jest wdzięczny mojej mamie za kurtkę przeciwdeszczową, którą mu wtedy pożyczyła - a sam mówi, że na początku wziąć jej nie chciał! Sobota, 4 rano. Zbiórka na dworcu. Miasto śpi, my nie. Pełna gotowość i dziwny nastrój, spowodowany rozkładem jazdy, między pociągiem a PKS-em ze Świdnicy do Zagórza tylko 2min odstępu. Phe, drobiazg. Jak nie zdążymy, to guzik z oglądania drugiego przejazdu Lubachowa. Siedzimy w przedziale, wszyscy oprócz mnie otwierają notatki i pada hasło - uczymy się. Pojutrze chłopaki bronią bowiem swoich prac dyplomowych, a ich aktualna wiedza, jak ilość pasażerów, niewielka. Ale po chwili zapał do nauki drastycznie spada i pada pomysł ucięcia małej drzemki. "zgoda" odpowiadamy wszyscy chórem i jak jeden mąż kładziemy się spać - "W Nysie zaczniemy się uczyć". Godzinę po Nysie Rafał prowadził w rankingu, bo przeczytał 3 strony, ze swojej pracy, został jednak zdyskwalifikowany, po przyznaniu się, że dwie poprzednie to spis treści. Gdy dojeżdżaliśmy do Świdnicy w przedziale doszło do małej demolki, ponieważ Rafał był w 100% przekonany, że podręczny stolik podróżny, który nie zarwał się pod moim ciężarem, nie zarwie się także pod jego, wszak był trochę lżejszy. A jednak. Nieco zmieszani całą sytuacją odłożyliśmy stolik pod siedzenie, opuściliśmy przedział, narzekając na niską jakość wagonów produkowanych w Polsce. Po stwierdzeniu, że nasz autobus odjechał w siną dal jakąś minutkę temu, zaczęliśmy również narzekać na niską jakość usług oferowanych przez PKP, mając na myśli punktualność. Ale, jako że dworce PKP i PKS w Świdnicy blisko, to z jednego doskonale widać to co odjeżdża z drugiego. Patrzymy, a na zamkniętym na cześć naszego pociągu przejeździe stoi Autosan. Z zatrzymującego się na peronie żelastwa wyskoczyłem jako pierwszy i pognałem w kierunku przejazdu. Po chwili zza autobusu chłopaki usłyszeli donośny okrzyk "Do Zagóóórzaaaaa!" Minęła chwilka i autobus zdobyty. Kierowca przebąkiwał coś o tym, że wsiada się ma przystankach, a nie w biegu, wiec został skontrowany "Cztery do Lubachowa, na rajd jedziemy!". Wysiedliśmy z autobusu i idziemy na oes. Pamiętając, że odcinki są płatne perspektywa uszczuplenia budżetu blisko, wyciągamy portfele i ... nie płacimy, bo nikt nam nie kazał. Leje jak z cebra, więc chyba zwinęli posterunek. Ktoś po raz pierwszy wspomniał coś o szczęściu, które nam towarzyszy, ale nie chwal dnia przed zachodem słońca (jakiego słońca ???). Chwile potem Tomek doznał olśnienia - "Zaleje mi pracę dyplomową!' a jest luzak, bo jako jedyny wziął pięknie oprawiony oryginał, który w poniedziałek miał znaleźć się na biurku szacownej komisji. Za 10 minut praca wyglądała jak mumia, a my nie mogliśmy wyjść z podziwu na cholerę każdemu z nas tyle zbędnych worków. Nareszcie odcinek. Stoimy na drugiej patelni, na Rafała parasol co jakiś czas spada błoto "zupełnie przypadkiem" wydostające się spod moich butów, jako że stoję na górze skarpy. Rafał stwierdza, że to w sumie nic, w końcu lepsze to niż żebym cały spadł bo swoje ważę, a skarpa śliska. Oglądamy czołówkę i ruszamy dalej.
Rafko prowadzi z Michałem naszą stawkę, mija sporą kałużę i dodaje od niechcenia "Ale tu musi chlapać". Generalnie, niemal natychmiast zostaje przykryty ścianą wody ... Mój spontaniczny śmiech było chyba słychać po drugiej stronie jeziora Bystrzyckiego. Ale mimo, że najbardziej poszkodowany, Rafał też się śmieje. Idziemy w głąb Michałkowej.
Niemiłosiernie zimno, na wzniesieniach chyba poniżej zera, mokro, głód doskwiera, natura wzywa, nastrój, co tu dużo mówić "siadł". Stop. Nie idziemy do Glinna, wracamy na wyjście z lasku. Rafał robię głupawą rzecz, wchodzi do strumyczka, stoi na dwóch kamieniach by zrobić zdjęcie z poziomu drogi. Po przejeździe Kuzaja, wychodzi jednak zeń i ucieka stamtąd gdzie pieprz rośnie. Jakby był tam do Steca, to mógłby już sam nie wyjść. Ale zdjęcie wyszło niezłe! Idąc dalej mijamy sympatyczną załogę Skody Favorit, podróżujących na gazie. W sensie LPG;)
Koniec dnia to wypadek Cinquecento Kobosa. Widzimy to z pierwszej ręki - stojąc jakieś 20 metrów dalej. Dobrze, że nie doszliśmy jeszcze do tego feralnego drzewa, bo wchodzi ono do środka auta, narusza konstrukcję klatki, kierowca zostaje uwięziony w samochodzie.
Znamy to z historii i wiemy, że nie wróży nic dobrego. Nieco podłamani i pełni obaw co do konsekwencji wypadku idziemy do schroniska w centrum Zagórza. Po drodze mijamy Punto kit-car Damiana Jurczaka, stojące na trzech kołach - nietypowy obrazek. Nad czwartym, leżącym na środku drogi, medytowali włoscy serwisanci.
Ryszard Ciupka wyjaśnił, że to nie wina załogi, bo w nic nie palnęli, a urwany element zaskoczył ich równie potężnie, w momencie, gdy ujrzeli go przez przednią szybę, jak poruszał się szybciej od auta, z którym do niedawna tworzył wspólna całość.
Po obejściu Góry Zamkowej jesteśmy już mocno zmęczeni. Najtańszy nocleg nie rozczarowuje . Mamy, co najważniejsze działające kaloryfery, w przeciwieństwie do pensjonatu obok! Zatem nazajutrz my byliśmy susi, a oni nie...
Z okna doskonale widać odcinek, więc idziemy wyżej do Niedźwiedzic. Nawet przestało padać !!! Jesteśmy. Michał z Tomkiem wdrapali się na bramę cmentarną, po chwili wyglądali jak posągi strzegące obiektu, którego spokój niebawem miał naruszyć głośny ryk silników. Dobrze , że nie spadli, bo trzeba byłoby ich strzec. My z Rafałem rozstawiliśmy się po obu stronach drogi w znacznej odległości od siebie. Poniżej spostrzeżenie Rafała po jednym z moich wyczynów: "Wojtek zakpił sobie w żywe oczy z polskiej Policji. Zmieniając obiektyw, powiesił na funkcjonariuszu wszystkie rzeczy przeszkadzające mu w tej czynności: kurtkę, plecak, torbę fotograficzną tłumacząc się brudnym podłożem. Stwierdziłem że niebieska choinka wygląda całkiem przyzwoicie, tylko na górze zamiast aniołka ma orzełka". Tak było... Piękne czasy;)
Pod koniec odcinka, po przejeździe pucharowych Peugeotów, zaświtała Rafałowi w głowie myśl, że zrobi zdjęcie Pluchy na tle panoramy Zagórza. Nasłuchując, czy nie nadjeżdża, podążył w dół oesu. Jakież było jego zdziwienie, gdy 100m przed celem, minęła go bezszelestnie czerwona Tavria .... Wysprzęglił, czy co ??? Staczał się swobodnie, czy co ??? To jest rajd, czy co ??? No, już koniec krytyki, wszystkich nas w końcu zadziwił... Wracamy tam skąd wyszliśmy.
Przed drugą pętlą Rafał - jako organizator wyjazdu i "opiekun rozkładu jazdy" zadzwonił na informację, czy PKS, którym mieliśmy dotrzeć do Świdnicy pojedzie, bo rajd jest, a droga jedna i na niej oes. Pan po drugiej stronie słuchawki, oburzony, że śmie wątpić w poważną firmę trudniącą się przewozem pasażerów zapewnia, że jego autobusy, jak środek czyszczący Cif, dotrą wszędzie. No to git. Powrót mamy zapewniony. Na oglądarce spotykamy jeszcze Kasię Uszok, która wręcza nam nadmiar identyfikatorów zespołu Adama Pola. No i jak zwykle kupa śmiechu, bo ja dostałem plakietkę "Członek zespołu", a Rafał ... "Mechanik".
Po przejeździe wszystkich załóg, ponowny telefon do uprzejmego pana z informacji PKS, i tym razem informacja, że autobus utknął w korku i tyle go zobaczymy. Do ostatniego pociągu godzina i jak na niego nie zdążymy, to o obronie prac dyplomowych następnego dnia chłopaki mogą tylko pomarzyć. Drobiazg. Przez chwilę porozumiewamy się słowami, powszechnie uznawanymi za obelżywe i wulgarne, by w końcu padł pomysł - "Łapmy stopa ku...". Odpowiedzialny za transport Tomek, ledwie podniósł rękę, a już stała przy nas Mazda 323 z czterema miejscami wolnymi. Cud jakiś czy co ? Kierowca nie obawiał się nawet za bardzo zabrać na pokład czterech wcale nie wątłych kolesi. Podczas rozmowy okazało się dlaczego - był policjantem:) Niezwykle wdzięczni kierowcy, wysiadamy pod dworcem PKP. Mamy jeszcze trochę czasu, więc idziemy na metę. Pan w bramie patrzy na nas cokolwiek dziwnie, bo gość z identyfikatorem "Mechanik", wielkim plecakiem i torbą fotograficzną to widok nieczęsty, a co dopiero dwóch takich. Ale właśnie pokonaliśmy z Rafałem kolejny punkt poboru opłat gratis, co cieszy.
Później zmiana, członek zespołu to Tomek, a mechanik - Michał.
Niestety, czas leci nieubłaganie. Z przykrością żegnamy Świdnicę, do której zawsze chętnie wracamy i wsiadamy do pociągu. Michał wsiadł pierwszy, wybrał wagon i wszedł do przedziału. Po chwili wyszedł czerwony i zalany łzami ze śmiechu. W ręce trzymał stolik, który wyciągnął spod siedzenia.... Żeby po dwóch dniach wejść do tego samego pociągu, wagonu, a następnie przedziału !?! To nie jest normalne .... Ale przytrafiło się właśnie nam na legendarnym już Elmocie AD2001. Oczywiście naukę chłopaki odłożyli do Nysy, twierdząc, że przy takim szczęściu.... Nie mylili się. Poszło jak po maśle. W dodatku wiele wykonanych przez nas zdjęć ukazało się w prasie, co stanowiło ukoronowanie tej, dla nas niezapomnianej, przygody.
Na następnym Elmocie również było wesoło. Ale to już zupełnie inna historia....
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz