Ile razy można jechać do tego samego muzeum? Kiedy to się człowiekowi znudzi? Czy to w ogóle normalne trzeci raz jechać w to samo miejsce? Jeżeli na powyższe pytania usłyszałbym odpowiedź: a) raz, b) od razu, c) zdecydowanie nienormalne, to by znaczyło, że... mój rozmówca nigdy nie był w Galleria Ferrari... Jest to bowiem miejsce bardzo specyficzne, powiedziałbym że wręcz magiczne. Przy okazji wyjazdu na Rallylegend, mieliśmy w planie odwiedzić to miejsce. To tak na wypadek gdyby brakowało nam jeszcze wrażeń...;) Zwłaszcza, że trzeba było nadłożyć niecałe 300 kilometrów. Co to dla nas... Dojeżdżamy już do Maranello. Fajnie znowu tu być. Pogoda dopisuje, widoki też niczego sobie.
A kilka skrzyżowań dalej czeka już na nas Galleria. Tym razem wizyta w mieście Ferrari, pozostanie w mojej pamięci na zawsze (poprzednie zasadniczo też...;) gdyż po raz pierwszy w życiu miałem okazję poprowadzić jeden z najpotężniejszych supersamochodów świata.
Wrażenia z jazdy opisałem już w relacji z Rallylegend więc nie będę tu przynudzał... Czy takie wrażenia może coś jeszcze przebić? Po udanym Test Drive w zjawiskowym Ferrari 458 Italia, i lekkim ochłonięciu, miałem zasadniczo oszczędzić sobie wizyty w muzeum. Ale jakoś tak po chwili zadumy nie mogłem się już powstrzymać, by nie przekroczyć progu Gallerii. Poprzednimi razy zawsze było rewelacyjnie, więc i teraz spodziewałem się że będzie podobnie. I nie zawiodłem się. Oj nie zawiodłem... Tak jak zaznaczyłem we wstępie miejsce to jest bowiem naprawdę magiczne i za każdym razem odkrywa się je na nowo. To aż nieprawdopodobne jak można zmienić ekspozycję. Będąc tu za pierwszym razem wszystko dla mnie było nowością. "Pierwszy raz" był niesamowity - nigdy wcześniej nie byłem bowiem w podobnym miejscu. A tu naraz dziesiątki czerwonych Ferrari. Byłem zachwycony, chociaż nie miałem okazji zobaczyć auta na którym mi najbardziej zależało - F40. Ale to udało się już podczas drugiej wizyty, więc pełnia szczęścia. Czy w takim razie jest jeszcze coś do zobaczenia? Coś co może zaskoczyć? Tak!!! Na parterze, zaraz po minięciu kasy i biletera czeka jak zwykle ekspozycja bolidów F1. Niby to samo co poprzednim razem, ale kolejny raz jednak trochę inaczej poustawiane. Myślę, że z każdym razem ciekawiej. Pierwsze na co się napotykam to piękny egzemplarz 125S. Tyle że Ferrari a nie Fiata...;) Ale przynajmniej pojemność silnika ta sama... Tyle, że to ma 12 cylindrów a mój Fiacior tylko 4... Zadziwiająco dużo podobieństw;)
Dalej mijam kilka współczesnych bolidów F1
i dalej po minięciu biura Enzo Ferrariego druga część ekspozycji poświęconej bolidom F1 - tym razem tym o wiele starszym
Idąc dalej, na półpiętrze mijamy piękne 750 Monza z 3 litrowym 4-cylindrowym !!! silnikiem
i dochodzimy do sali z ekspozycją Ferrari Classiche. Tu mi szczęka po raz pierwszy opadła, bo znajdowały się w niej pojazdy, których nie miałem jeszcze okazji zobaczyć.
zwycięzca wielu wyścigów w 1967 roku - Ferrari 350 Can-Am
obok nie mniej spektakularne 512 M (od Modificata) - jeden z 15 egzemplarzy, które zostały przerobione z 25 wyprodukowanych Ferrari 512 S
kolejnym rarytasem tam pokazanym było 330 TRI LM z 1962 roku. Ostatni bolid Ferrari z silnikiem (4 litry, V12, 390 KM) zamontowanym z przodu, jaki wygrał 24 Hours Le Mans
Niesamowite maszyny. Kolejna sala przede mną. A w niej zdjęcia fabryki, linii produkcyjnej i kilka "surowych" elementów silnika
oraz model "Millechili" - model konceptu pojazdu o masie ledwie tysiąca kilogramów z 2007 roku
Stąd kieruję się do kolejnej sali. Kiedyś były tam ekspozycje różnych unikalnych pojazdów. To co teraz tam zobaczyłem powaliło na kolana... Przy dźwiękach niesamowitej muzyki, chwytającej wręcz za serce, przekroczyłem próg "Hall of the Victories" To co tam zobaczyłem przerosło wszystko co do tej pory widziałem. Obrazy wyświetlane na ekranach, stojące pod nimi bolidy F1 i ta muzyka. To trudno opisać. To trzeba zobaczyć. My siedzieliśmy całymi minutami nie wydając z siebie ani dźwięku (no może poza westchnieniami...) wpatrzeni w to co się przed nami działo. Niesamowite przeżycie. Wręcz mistyczne...
z tyłu pomieszczenie potężna kolekcja zwycięskich pucharów i ekspozycja ewolucji kasków zawodników F1 na przestrzeni dziesięcioleci
Cholernie trudno opuścić takie miejsce. Można by tam siedzieć godzinami i po prostu słuchać, podziwiać, kontemplować... Niesamowite miejsce!!! W kolejnym pomieszczeniu, mniej lub bardziej stała ekspozycja supersamochodów z szarżującym koniem na masce. F40, F50, Enzo, Dino, 275 GTB/4 i od jakiś 30 minut moje ulubione 458 Italia;)
Niesamowite móc oglądać najnowsze dzieło tej marki, tym razem w żółtym kolorze, mając w pamięci jazdę testową jakiej dokonałem ledwie kilka chwil wcześniej. To po prostu bajka... Do zobaczenia pozostała już tylko jedna sala, a w niej m.in. pogromca Nordschleife (czas okrążenia to niesamowite 6'58"16), obłożony dookoła spojlerami 599 XX.
a obok niego 126-ka. Tyle że nie Fiat, a bolid F1 - Ferrari 126 CK, jedynie rok młodsze ode mnie;)
oraz ewolucja kierownic stosowanych w bolidach F1
Wspominałem już, że to niesamowite miejsce? Tam nawet na zwykłych drzwiach przedstawiono jakiś kawałek mitu Ferrari
Szkoda, że czas nas tak bezlitośnie goni... Że nie można tam przesiedzieć choćby i pół dnia. Czas się zbierać do domu. W aparatach kolejne kilkaset zdjęć a w pamięci kolejne piękne wspomnienia. I jedna myśl - kiedy tu znowu będę??? W międzyczasie już postanowione, że za rok wybieramy się znowu do San Marino na rajd. Czy "przy okazji" znowu pojedzie się do Maranello? Coś mi podpowiada, że tak. Ciekawe czym tym razem mnie zaskoczą...
Jak zwykle więcej zdjęć do obejrzenia w galerii. Zapraszam
Lata 80-te to chyba najpiękniejszy okres w rajdach samochodowych. Słynni producenci samochodów, słynni kierowcy, słynne rajdy. Bardzo liberalne przepisy techniczne i ogromne pokłady weny twórczej ówczesnych konstruktorów, dały w sumie bardzo spektakularne efekty. To wtedy powstały najwspanialsze maszyny przeznaczone do pożerania odcinków specjalnych, takie jak Audi Quattro S1, Peugeot 205T16 czy różne modele Lancii.
Auta mocno zeszperowane, zmuszające do bardzo agresywnego stylu jazdy, wręcz „wrzucania” w zakręt – za co tak je wszyscy kochali, tak kierowcy jak i kibice. Auta z kilkusetkonnymi silnikami pod maską (albo zamontowanymi gdzieś w bagażniku) plującymi przy odjęciu gazu metrowymi płomieniami z rur wydechowych i sapiącymi zaworami upustowymi ogromnych turbosprężarek. Do tego nazwiska wirtuozów kierownicy, takich jak np.: Rohrl, Kankkunen, Munari, Biasion... W takim towarzystwie nie dziwią więc tłumy rozentuzjazmowanych kibiców widocznych na zdjęciach z tamtych lat, niejednokrotnie stojących na skraju drogi, milimetry od pędzących aut . To były czasy... To był klimat... Czy to już tylko przeszłość, po której zostało kilka filmów na YouTubie???
Nie!!! Grupa entuzjastów postanowiła bowiem w 2003 roku powołać do życia rajd, czy wręcz ideę, przyciągającą z roku na rok coraz większe tłumy miłośników rajdów z minionych epok, ale przede wszystkim coraz większe rzesze kierowców-niegdysiejszych Mistrzów Europy i Świata. Kierowców, którzy powracająca za stery swoich starych rajdówek, niejednokrotnie po kilkudziesięciu latach przerwy. Tak powstało Rallylegend. Kilka dni w roku, podczas których to małe państewko jakim jest San Marino, zmienia się w jeden wielki „rajdowy skansen”. Dowiedziawszy się o istnieniu tej imprezy, wiedziałem, że muszę to zobaczyć na własne oczy. W zeszłym roku napaliłem się jak łysy na grzebień, żeby pojechać do San Marino na tą imprezę w której 95% stawki to auta historyczne o przerażających mocach. Ale tak się stało, że się zes... po prostu się nie udało...:( Postanowiłem jednak wtedy, że choćby nie wiem co, w 2010 roku dopnę swego i odwiedzę ten malutki kraj, urządzając sobie polowanie (oczywiście bezkrwawe - z aparatem fotograficznym w ręku) na historyczne rajdówki. Trzeba było tylko zarazić moim planem kilku innych wariatów. Jeden znalazł się od razu - Rafał, a następnych też nie było trzeba długo szukać... Pojawił się tylko "mały" problem. Nikt z nas nie dysponował normalnym (czyt: zdolnym dojechać cało do Włoch i co ważniejsze z powrotem) autem. Po krótkiej debacie postanowiliśmy w końcu, że z braku laku auto się weźmie z wypożyczalni. Nocleg też się udało sprawnie załatwić, wykorzystując różne koneksje służbowe, choć do końca nie wiedzieliśmy co nas tak na prawdę na miejscu zastanie. Tydzień przed wyjazdem w sumie nie wierzyłem jeszcze, że to się w ogóle uda. Po pierwsze primo - nikt nic nie miał jeszcze przygotowane, a po drugie primo zacząłem właśnie nową pracę i nie przysługiwał mi ani jeden dzień urlopu...:/ Nie wyglądało to zbyt różowo... Jeszcze dzień przed wyjazdem miałem wrażenie, że to że chcemy jechać nie ma żadnego związku z tym, że pojedziemy. Nie byłem spakowany, nie było planu wyjazdu, kasy też nie zdążyłem wymienić, urlop wisiał na włosku, w ogóle nikt nic nie wiedział...
Ale w końcu uradziliśmy, że w środę zaraz po pracy możliwie szybko się zbieramy i jedziemy. To "możliwie szybko" oczywiście jak zwykle trwało całą wieczność, ale koniec końców zadzwonił Rafał, że czekają już ze Sławem na mnie pod domem w srebrnej Octavce. Aucie prawie nowym, więc bez obaw mogącym pokonać zamierzoną trasę. Szkoda tylko, że nie była to Octavia II, bo ta nasza trochę tu i ówdzie uwierała. Wskakuję na pokład, jeszcze szybki kurs do centrum po Maćka i kierujemy się w stronę Cieszyna, po drodze zażywając wycieczki krajoznawczej po Rybniku, zafundowanej przez naszego drivera;) Na granicy pierwszy zonk - ile mamy kamizelek? Czy w apteczce jest agrafka, która uratuje nam życie na Słowacji? Mamy w ogóle apteczkę? Aaaaa... olać to - i tak nas nie dogonią;) Kupujemy winietki i ruszamy po naszego piątego współtowarzysza (nie)doli - Milana. Po drodze jakieś 50 km od granicy, wpadamy w pierońsko dużą dziurę w jezdni, o mało nie zostawiając w niej ćwiartki auta. Ale jakoś się nam upieka i jedziemy dalej, choć na poboczu wymachując kluczami do kół, stoją już ci co mieli mniej szczęścia od nas. Po chwili w radiu mówią, żeby uważać na dziury... Taaa. Teraz to sobie mówcie... Na miejscu u Milana dokonujemy odkrycia - brakuje nam kołpaka a felga jest wgnieciona - niewiele jednak brakowało do kapcia. Przeklęta dziura... Milan tymczasem oprowadza po swoim garażu, gdzie na koziołkach stoi piękna formuła - Van Diemen Formuły Ford. A nas i tak interesuje bardziej to co ma powywieszane na ścianach;) Ciekawostka - po tym jak Milan wskoczył na pokład naszego vozidla, ilość alkoholu w przeliczeniu na głowę znacząco wzrosła:) Ach ci Słowacy... Ruszamy w kierunku słonecznej Italii. Droga mija całkiem dobrze, choć z tyłu we trzech ciut ciasno, zwłaszcza, że żaden z nas do kruszyn nie należy. Każdy co chwila ćwiczy różne pozycje do snu, a to na wisielca, a to na popielniczkę, czy wreszcie którąś z pozycji embrionalnych. Na szczęście nikt nie chrapie;) O wschodzie słońca wjeżdżamy do Włoch. Chyba mój styl prowadzenia wiał nudą bo wszyscy w aucie mi posnęli. Ja z resztą też jadę już "tak na jedno oko". Zatrzymujemy się więc na parkingu na jakąś przekąskę i rozprostowanie kości. Milan po chwili otwiera butelkę śliwowicy (na oko tak z 70 volt;) i nalewa do kielonków wznosząc toast "na dobri den!" Nas aż trzepie na widok tego samo(z)gonu - nie ma nawet 7 rano!!! Z trudem ale jednak udaje się go przekonać, że dla nas to trochę za wcześnie;) Ruszamy dalej. Chcąc jak najwięcej zobaczyć podczas naszej wyprawy obieramy na początek kierunek na Sant'Agata Bolognese - muzeum Lamborghini. Około 12 przejeżdżamy tryumfalnie koło zabudowań fabryki Lambo:)
Co za wspaniałe miejsce! Już z zewnątrz wygląda spektakularnie. A co się działo wewnątrz? Oj działo się, działo...
Było tego tyle, że opisałem wszystko w osobnym poście, do którego lektury również zapraszam. Po jakiś trzech godzinach od przyjazdu czas się zbierać. Ale aż się nie chce opuszczać tak wspaniałego miejsca:/ Tyle pięknych aut do obejrzenia, tyle wspaniałych zdjęć do zrobienia...
Czas nas jednak trochę goni i trzeba jechać w stronę Adriatyku, żeby gość, który ma dla nas klucze od apartamentu gdzieś się nie zmył. Ustawiamy w nawigacji Rimini i wskakujemy na autostradę. Po jakieś 1,5 godz dojeżdżamy do celu. Mieścina prawie kompletnie pusta, budynki dosłownie pozabijane dechami. Rafko ze Sławem idą pytać o klucz a ja z resztą załogi idę nad morze. Kilka muszli znad kolejnego morza dla siostry i po krótkim spacerze wracamy do auta. Okazuje się, że hotel znaleźliśmy dobry, ale nie w tej miejscowości co trzeba...;) Musimy jechać jeszcze trochę dalej do Riccione;) Na miejscu niechudy Włoch prowadzi nas pod wskazany adres. Uff... Nasze obawy zostały na szczęście rozwiane i apartament wygląda na całkiem przytulny, choć przerażają trochę podwójne łóżka;) Rozpakowujemy się i zasłużone parę minut odpoczynku. Wieczorem, pakujemy się znowu do Octavki i pomimo, że nasz kierowca w ogóle nie słucha naszych uwag co do kierunku jazdy, uderzamy do San Marino do biura prasowego rajdu, by obadać co, jak i gdzie. Ale czad! Jestem w San Marino:)
W biurze jesteśmy chwilę przed zamknięciem. Pytamy o warunki przyznawania akredytacji. Uczynne panie oznajmiają nam, że niestety nie doszły do nich żadne zgłoszenia akredytacyjne z Polski... No to lipa, pomyśleliśmy. Ale pomimo późnej pory, byliśmy zaskoczeni uprzejmością i chęcią pomocy jaką nam w nim w sumie zaoferowano. Całkowita odwrotność tego na co napotyka się w biurach polskich rajdów. Pomimo początkowych problemów udało się w końcu przebrnąć jakoś przez procedurę akredytacyjną i na naszych szyjach zawisły upragnione plakietki „Media”. Zaryzykuję stwierdzenie, że byliśmy jedynymi Polakami, którzy się o to ubiegali… I chyba jedynymi, którzy w ogóle byli na tym rajdzie, bowiem przez te parę wspaniałych dni nigdzie nie słyszałem polskiego języka – reszta rajdowych maniaków zapewne oglądała wtedy rywalizację na trasach Rajdu Dolnośląskiego. Czuliśmy się wręcz wyróżnieni, mogąc reprezentować nasz kraj na tej imprezie. Coraz bardziej mi się to wszystko podoba:) Jedziemy jeszcze obadać Rallyvillage, żeby wiedzieć co, jak i gdzie na jutrzejszy dzień. Rajd w ogóle jeszcze się nie zaczął a ja już dostaję małpiego rozumu na widok jaki mam przed oczami. Delty, Stratoski, Focus WRC Colina McRae i Toyoty z Grifone,
do tego dwusilnikowy Golf z Pikes Peak'a i piękna ekspozycja tego o czym zawsze marzyłem by zobaczyć - B-grupowych potworów.
Ach... mógłbym tam siedzieć dniami i całymi godzinami studiować każdy szczegół tych aut. To były czasy... Stajemy przy licznych kramikach z rajdowymi akcesoriami, modelami, książkami...
Najchętniej wszystko co tam było bym kupił i to po 2 razy. Ale niestety ceny za to wszystko bardzo europejskie:/ Wracamy więc do Riccione by odpocząć po drodze z Polski i nabrać sił na kolejny dzień. I tu pojawia się problem. Nikt z nas mądrali przezornie nie zapamiętał pod jakim adresem mieszkamy... A że każda uliczka podobna do następnej, jeździmy tak i jeździmy w kółko, szukając jakiś charakterystycznych punktów. Każdy oczywiście ma swoją wersję gdzie jest nasz domek. Po jakiś 40 minutach docieramy w końcu do celu (nieskromnie powiem, że to mnie w końcu oświeciło...;) i padamy wręcz ze zmęczenia.
W tym roku odbyła się już 8 edycja tego rajdowego święta, edycja bardzo specyficzna, bo obfitująca w kilka światowych premier. Podczas 8 Rallylegend swoją premierę miała książka Juhy Kankkunena - My road-la mia strada – biografia tego 4-krotnego Mistrza Świata. Niestety na razie w języku włoskim, ale mam nadzieję, że już niebawem pojawią się jej tłumaczenia. Ale to jeszcze nic. Chyba największą atrakcją, historyczną wręcz premierą, była prezentacja kosmicznej, S-grupowej Lancii ECV1 (Experimental Composite Vehicle).
Auta projektowanego jako następcę B-grupowej Lancii Delty S4, pokazanego w 1986 roku na wystawie w Bolonii i… schowanego na kolejne ćwierć wieku w przysłowiowej szopie. Teraz po 24 latach, ECV-ka została przywrócona do pełnej sprawności i po raz pierwszy od momentu stworzenia, przejechano nią odcinek specjalny – zlokalizowany w samym centrum San Marino superoes „The Legend”. Dokonał tego, nie kto inny jak sam Miki Biasion. Niesamowite przeżycie móc uczestniczyć w takim wydarzeniu! Auto o którym się tylko czytało i któremu dotychczas zrobiono raptem kilka zdjęć, pełnym ogniem przelatujące pół metra ode mnie. Takie rzeczy tylko w… San Marino!
Dla takich przeżyć naprawdę warto tłuc się kilkanaście godzin w aucie. Naszą Octavię nazwałem w pewnym momencie wehikułem czasu, bo naprawdę czułem się jakbym dzięki niej cofnął się o jakieś 25 lat. Zwłaszcza gdy słysząc piski i grzmoty z przejeżdżającego obok Audi S1 Waltera Rohrla, zostałem zasypany stertą pyłu, zupełnie jakbym był na Rajdzie Akropolu ćwierć wieku temu.
W piątek od samego rana miało się dużo dziać. Już na shakedownie z naszych twarzy nie schodził uśmiech. Po pierwsze możliwość obcowania ze słynnymi kierowcami, zrobienia sobie z nimi zdjęć i otrzymania autografu
a potem zobaczenia ich w akcji. Nie zawiedli choćby Kankkunen, pokonujący szutrowy łącznik efektownymi czterokołowymi poślizgami,
Rohrl, pięknie sterujący swoim Quattro na granicy uślizgu,
czy Federico Ormezzano w Talbot Lotusie, który chyba nie umiał jechać prosto – cały czas bawiąc licznie zgromadzonych kibiców pięknymi slajdami.
W ogóle większość kierowców jechała tak jak jechać powinna, czyli pełną bombą, wzniecając za sobą tumany kurzu. Piękne widowisko! Jak na pierwszy kontakt z prawdziwym rajdowaniem tego dnia – pełna satysfakcja.
A to był dopiero przedsmak tego co się będzie działo później.
Start do pierwszego odcinka specjalnego przewidziany był dopiero na godzinę 19:58, więc mieliśmy kilka godzin „do stracenia”. Jako, że nie samymi rajdami człowiek żyje, postanowiliśmy odwiedzić „Maranello Rosso Collezione”, niesamowity zbiór Ferrari i Abarthów. Miejsce niebywale klimatyczne, świadczące o wielkiej miłości właściciela kolekcji do pojazdów tych marek. W podziemiach budynku zlokalizowana była wystawa Abarthów – od poczciwych 500-tek, poprzez budowane na jej podstawie bolidy, aż po potężne szuflady. Niesamowite okazy! Niestety nie można było tam robić zdjęć, nad czym z Rafałem strasznie ubolewaliśmy:/ Może za rok, po wcześniejszym zaawizowaniu wizyty się uda? Zobaczymy. Na parterze zlokalizowana jest zaś wystawa pojazdów Ferrari.
Przyznam, że jest to kolekcja utrzymana w całkowicie innym tonie niż to co możemy zobaczyć w Galleria Ferrari w Maranello. Jest w niej sporo starych modeli marki z szarżującym koniem w logo (mnie osobiście mało interesujących), ale za to mają kilka „perełek”. Na pewno jedną nich jest powalające wręcz z nóg 250GTO.
Niesamowita maszyna, prawdziwy klasyk. Cudo! Dalej kilka trochę dziwnych, ale i tak wyjątkowych modeli
a za nimi ekspozycja potężnych maszyn
kultowe F40,
wyścigowa Daytona
i bolidy F1, m.in. ten powożony przez Gillesa Villeneuve'a.
Na piętrze zaś kolekcja zdjęć i gadżetów związanych z marką.
Do tego płynąca stale z głośników muzyka, stuprocentowo pasująca do epoki z jakiej pochodzi większość eksponatów. Kurcze, to musi być frajda być właścicielem takiej kolekcji…
Dla nas samo obcowanie z tymi dziełami wielkich mistrzów automobilizmu to już coś! O przejażdżce którymkolwiek z Ferrari nawet nie myślimy, to przecież nierealne. To by było spełnienie jednego z większych marzeń. Ech… rozmarzyłem się…;)
Wracamy do Rallyvillage. Po drodze mijamy jeszcze mikro-team rajdowy, składający się z rajdowego Coopera i służącego mu serwisem, rewelacyjnie wyposażonego Clubmana.
oraz kilka ciekawych "scenek rodzajowych";)
Na miejscu trwały już liczne konferencje prasowe z największymi gwiazdami rajdu.
Oczouderzająco-zielone kamizelki i powiewające na szyjach „Medie” umożliwiają nam wejście praktycznie wszędzie gdzie chcemy. Rewelacja! Chyba nigdy nie byłem tak blisko centrum wydarzeń. I to jakich wydarzeń! Na wyciągnięcie ręki siedzą wielkie gwiazdy rajdów. Wokół tłum ludzi. Co za emocje!
Obok pod szczelnym przykryciem stoi gwiazda rajdu – Lancia ECV1. Następuje jej uroczyste odsłonięcie i pośród olbrzymich tłumów rallymaniaków, zostaje zaprezentowana w końcu widowni. Trudno się do niej dostać, tak szczelnie jest obstawiona fotoreporterami z różnych zakątków Europy. Uniesiona do góry tylna klapa, umożliwia pełną lustrację potężnego silnika. Ale potwór!!! Pomyśleć, że jest to daleki krewny silnika jaki sam poszukuję do mojego pomarańczowego bandita;)
Nie wierzę wręcz w to co mam przed oczami. To prawie nierealne. Oby to nie był sen…
Wszystkie pozostałe, startujące w rajdzie auta, można było natomiast do woli oglądać w Parc Ferme, zlokalizowanym na bieżni pobliskiego stadionu. W promieniach słońca niektóre z nich (a w zasadzie wszystkie;) prezentowały się rewelacyjnie.
Takie stadiony to to ja lubię:D Niedaleko Parc Ferme stoi kolejny biały kruk - cywilne Audi Sport Quattro. Piękna czerwona bestia. W końcu zobaczyłem je na żywo:)
Czas mija jednak nieubłaganie i pomału trzeba się zbierać na odcinek, by zająć jeszcze jakieś przyzwoite miejsce. Jadąc na oes zahaczamy jeszcze o bankomat. Obok niego naszą uwagę przykuwa niewielki salon BMW, a w nim... wyścigowe Ferrari. I to nie byle jakie a F40!
Okrążamy je więc z prędkością błyskawicy. Podchodzi pracownik salonu. Pytam czy nie ma nic przeciwko zrobieniu kilku zdjęć F-40-tce. No problem – słyszę w odpowiedzi. Po chwili facet zaprasza nas jeszcze na zaplecze, gdzie na serwisie stoi kolejne Ferrari, przepiękne granturismo
a niedaleko niego wyścigowe M3. Wow!!!
Dojeżdżamy w końcu na oes. Zaczyna już być ciemnawo.
„Faetano” zapowiada się, że pójdzie już całkiem po zmroku. Ależ to będzie widowisko! Półtorej setki najwspanialszych rajdówek świata, mknących pełnym ogniem w błysku fleszy aparatów i kamer, przedzierających noc snopami świateł elektrowni zamontowanych na maskach, przy akompaniamencie pisku opon, ryku silników i buchających płomieniami z wydechów. Jest tylko jeden problem. Nie mam porządnej lampy błyskowej:( Zmusza mnie to do wielu kombinacji i bawienia się ustawieniami aparatu, co jednak daje nieraz ciekawe efekty:
Do tego wrzawa tysięcy kibiców. Atmosfera sięga zenitu. A czekał nas jeszcze jeden odcinek! Rozgrywany już grubo po północy „La Casa”. Takiego czegoś jak żyję jeszcze nie widziałem.
Chcąc zebrać brakujące autografy mistrzów ustawiłem się na starcie do odcinka.
Na twarzach wielu kierowców rysował się już grymas zmęczenia. Pora była już przecież dość późna. Ale wydawało się, że po założeniu balaklawy i kasku, zaciśnięciu rąk na kierownicy i dopięciu pasów, wkręceniu silnika na wysokie obroty w oczekiwaniu na komendę startu (ostatnie 5 sekund odmierzane jak za starych czasów ręcznie przez startera a nie przez bezduszną maszynę) wszyscy z nich nagle ożywiali się i w obłokach spalin i palonej gumy wystrzeliwali do kolejnego odcinka.
Nam już też się oczy zamykały po tak długim i pełnym wrażeń dniu - i nie czekając do ostatniej załogi, ruszyliśmy w drogę do Riccione, po drodze ciesząc oko widokiem spowitego nocą San Marino
Do domu dojechaliśmy około 3 nad ranem. Jeszcze nigdy tak długo nie siedziałem na odcinku… Co za dzień… Co za przeżycia… Co za wspaniała kolekcja autografów wielkich mistrzów:)
Drugi dzień rywalizacji to na początek szutrowy łącznik w końcówce odcinka „Piandavello”. Na dojazdówce mijają nas jeszcze lokalesi w trójkołowych popierdówkach, latając nimi pełnymi slajdami niejednokrotnie na dwóch kołach. Co za wariaci!;)
Idąc w górę odcinka, wybieramy w końcu miejsce, gdzie wydaje się wszyscy powinni latać pełnym bokiem.
Niestety w czasie trwania odcinka, trochę się w końcu zawodzimy, choć narzekać nie ma na co.
Widocznie z perspektywy kierowcy 500 konnego auta wyciągniętego na tą okazję z jakiegoś muzeum to wyglądało trochę inaczej. Tak czy siak, po przejeździe kilkudziesięciu załóg wyglądałem jakbym wyszedł z młyna – cały biały a obiektyw aż rzęził od pyłu.
Ale co tam - dla obrazków jak ze wspomnianego Akropolu ’86 było warto. Ludzie się tylko potem na mnie trochę dziwnie patrzyli. Wariat jakiś czy co? Na koniec został nam już tylko superoes „The Legend”.
Widowiskowa próba w centrum miasta zorganizowana w formie pętli, którą kierowcy pokonywali kilkukrotnie bawiąc kibiców pięknymi poślizgami. Niektórym tak to się podobało, że zamiast obligatoryjnych 2 okrążeń jeździli 4-5 razy. Wszystko by czerpać jak najwięcej przyjemności z jazdy.
Ulubieńcem publiki był chyba tym razem niesamowity Paolo Diana, w potężnym Fiacie 131 Abarth.
Co za auto… Co za driver… Co za show… Inni też wyciskali ze swoich maszyn siódme poty, nie było mowy o taryfie ulgowej, choć auta były przecież co najmniej kilkunastoletnie
My zaś robiliśmy co się dało, by to wszystko uwiecznić na kliszach naszych aparatów (się znaczy kartach pamięci...;)
Na deser pozostał jeszcze przejazd Biasiona w Lancii ECV1, choć towarzyszyło mu niewielkie zamieszanie organizacyjne, co wyraźnie zirytowało mistrza i we włoskim stylu zaczął wymachiwać rękoma, dając upust swojemu zdenerwowaniu.
Ale po chwili wszystko zostało ogarnięte i mógł przystąpić do przejazdu odcinka.
Niesamowite jak ten potwór przyspieszał. Aż szkoda, że nie dane było temu projektowi ujrzeć światła dziennego. Wtedy to by się dopiero działo… Po każdym przejeździe ECV-ki przecieraliśmy z kolegami oczy ze zdumienia, nie mogąc wyjść z podziwu dla jej osiągów. Cudo! Na naszych oczach tworzyła się historia!!! Przejazdy pozostałych załóg też nie pozostawiały nic do życzenia, ostatni odcinek rajdu większość przejechała już wybitnie pod publikę
Niestety wszystko co dobre szybko się kończy. Tak było i tym razem. Pomału nasza przygoda z Rallylegend chyliła się ku końcowi. Z „The Legend” pomknęliśmy jeszcze na metę rajdu, by zobaczyć ceremonię dekoracji zwycięzców.
Okazali się nimi Didier Auriol z Thierry Barjou, na Toyocie Celice ST205 z Teamu Grifone.
Polał się szampan, publika szalała, podziękowaniom i gratulacjom nie było końca...
Jak wspomniałem na wstępie trudno dokładnie opisać ten rajd. To co tam zobaczyłem, to co tam przeżyłem, pozostanie w mojej pamięci, a chyba i w sercu do końca życia. Niesamowita różnorodność trasy – od szutru po asfalt, od terenów przemysłowych po pola i lasy, od dnia po noc. Piękne zakątki Republiki San Marino z górującymi nad miastem zamkami umiejscowionymi na trzech wierzchołkach góry Titano i niesamowicie kręte boczne drogi. Do tego ta wszechobecna życzliwość zarówno obsługi rajdu jak i samych zawodników. Jedno jest pewne. Za rok na pewno tam powrócę...
Teraz z perspektywy czasu powiem, że nie spodziewaliśmy się chyba nawet w połowie tego co tam na nas czekało. Bo co powiedzieć o rajdzie w którym „pospolitym” autem jest kultowa Lancia Delta Integrale?
To naprawdę trudne do opisania, to trzeba zobaczyć, usłyszeć, poczuć na własnej skórze!
Wieczorem z kartami pełnymi zdjęć i milionem wspomnień w pamięci wróciliśmy do Riccione. Na zakończenie tak udanego rajdu postanowiliśmy w końcu pójść na jakiś normalny posiłek do pobliskiej restauracji. Hitem wieczerzy były dania które zapodał sobie Sławo. Najpierw nie do końca świadomie zamówił spaghetti z różnymi morskimi żyjątkami, muszelkami itp - trzeba było widzieć jego minę gdy kelner podstawiał mu to na stole - bezcenne!!! Ale najlepsze miało dopiero nastąpić. Na drugie danie Sławek zamówił sobie, wydawało się normalną, rybkę. Siedząc tyłem do kuchni w pewnym momencie w odbiciu w szybie lokalu zobaczyłem kelnera pchającego spory wózek z zapalonymi świeczkami. Pierwsza myśl - ktoś ma dziś urodziny? Okazało się, że to była owa "normalna" rybka. Sławo chyba dobrze, że siedział bo by się chyba na ten widok przewrócił. My płakaliśmy już ze śmiechu w momencie gdy kelner zaczął odgarniać sól w której rybka była pichcona i przystąpił do prezentacji dania. Oczy Sławka chyba jeszcze nigdy ze zdziwienia nie były takie duże...;P Po chwili kelner uporał się z tym wodnym stworem i można było przystąpić do pałaszowania. Potem trzeba było jeszcze przetrawić rachunek...;) Niesamowita to była dawka śmiechu.
Nadejszła niedziela - dzień powrotu do domu. Spakowaliśmy się dość sprawnie i trochę po 8 opuściliśmy nasze mieszkanko. Ku ogólnemu zadowoleniu okazało się, że nie zostawiliśmy nawet po sobie zbytniego bałaganu, bo dostaliśmy zwrot kaucji za wynajem:) Przed opuszczeniem Riccione, jako że od kilku dni przebywaliśmy o rzut beretem od Adriatyku, postanowiliśmy jeszcze na chwilę pójść na plażę i zrobić kilka pamiątkowych zdjęć.
Kilka wyszło fajnie... kilka innych nawet lepiej. Ale co ja będę dużo mówił... zdjęcia mówią same za siebie;)
Po udanej sesji wskoczyliśmy znowu na pokład naszej Skodziny i ruszyliśmy w drogę, mijając co chwilę jakiegoś klasyka, lub lawetę z jednym z nich powracającą z rajdu.
Humory dopisywały, to było w końcu kilka wspaniałych dni. Rzadko kiedy potrafiliśmy powstrzymać się od niekontrolowanych napadów radości/wariactwa;)
Ale myliłby się ten co pomyślał, że od razu wbiliśmy w nawigację: Gliwice, Polska. Droga powrotna obejmowała bowiem jeszcze jedno miejsce - kultowe wręcz Maranello. Chłopaki czytali chyba mój stary post o wizycie w tym mieście i też zapragnęli zjeść serwowaną tam pizzę:) Żartuję... żarłoki to to może i są, ale w Maranello chodziło im głównie o Galleria Ferrari. No to jadziem. Sławo dzierży wolant i ambitnym tempem zmierzamy do motoryzacyjnego serca Włoch - Maranello. Pomimo, że miałem już przyjemność być tam dwa razy, i tak czułem jakąś taką wewnętrzną radość. Jakbym wracał do dobrze mi znanego miejsca, miejsca z którym wiążą się niesamowite wspomnienia. Tak jak się wraca do miejsc znanych z dzieciństwa. To miejsce na prawdę jest magiczne! Mijamy w końcu tablicę z nazwą miasta, kawałek później przejeżdżamy obok fabrycznego toru Fiorano, potem po lewej miga koło nas brama fabryki. "Tu byłem" ciśnie mi się na usta, używając słów Tony'ego Halika;) Dalej mijamy oficjalny sklep Ferrari i na następnym skrzyżowaniu odbijamy w prawo. Jesteśmy już prawie na miejscu, lada moment będzie widać zabudowania Gallerii. Home sweet home... To miejsce przyciąga jak magnes. Chyba nigdy mi się to nie znudzi. Tylko tym razem jest jakoś tak trochę inaczej. W okolicy Gallerii przejeżdża co chwilę kilka różnych Farrari i Lamborghini. Przy sklepikach z akcesoriami z konikiem w logo, również stoi ich pełno. O co tu chodzi? O w mordę!!! Właśnie odbywa się tu Official Test Drive!!!
Tego to się nie spodziewałem... Zostawiamy Skodzinę na parkingu i idziemy rozeznać sprawę. Pytam stojącego obok Lambo i F430 Scuderia gościa o co chodzi i jak można się dostać za kierownicę tego czerwonego potworka. Mówi, że wystarczy wpłacić 80 euro i podpisać stosowne kwity i na 10 minut jest moje. Hmm... Patrzę do portfela, a tam ledwo 6 dyszek:/ Błagalne spojrzenie na kumpli i znajduje się po chwili ekstra 20 euronów. No to git. Ręce co prawda trochę drżą przed wydaniem takiej kwoty na krótką chwilę przyjemności, serce wali jak oszalałe, na twarzy pewnie rysuje mi się mieszanka dziecinnej wręcz radości z nutką niepewności i wręcz strachu, ale postanowione - jadę! Raz się żyje! Już mam dokonać transakcji a tu nagle dzieje się coś czego już w ogóle się nie spodziewałem, a mianowicie podjeżdża najnowszy rumak ze stajni Ferrari - 458 Italia i parkuje mi przed nosem.
O cholera ale cudo!!! Pytam uroczą Rosjankę, która zajmuje się obsługą Test Drive'a czy tym też można się przejechać. Okazuje się, że tak, tyle że za 20 euro więcej niż Scuderią. Decyzja może być tylko jedna. Spełniam swoje marzenie! Zawsze marzyłem o przejażdżce Ferrari z wystającymi pośrodku zderzaka trzema rurami wydechowymi. Miało to zasadniczo być F40, ale od biedy niechaj już będzie i ta Italia...;P Zwłaszcza, że jest o jakieś 100 koni mocniejsza:)
Od razu się decyduję na jazdę tym cudem, obawiając się, że każda dodatkowa minuta wahania odciągnie mnie w końcu od tego zamiaru. Serce wali jeszcze bardziej. To się dzieje naprawdę! Za chwilę stan mojego konta zauważalnie się skurczy, ale za to dostanę przepustkę do świata supersamochodów. Do świata w którym przyspieszenie od 0 do 100 km/h trwa nie naście a raptem 3,5 sekundy, a za plecami na każdy ruch prawej nogi czeka stadko 570 pełnokrwistych koni mechanicznych. Dopełniam formalności (zostaję na szczęście uspokojony iż auto ma wykupione pełne autocasco;) i dość nerwowym krokiem zmierzam w kierunku zaparkowanego na brzegu chodnika cuda. Nigdy wcześniej w takim czymś nawet nie siedziałem, a teraz mam to to poprowadzić!!! 10.10.2010 - to data, która na zawsze pozostanie w mojej pamięci:)
Witam się z moim pilotem i zajmuję miejsce za kierownicą (muszę przyznać, że w moim Cienkusiu jest zdecydowanie więcej miejsca nad głową, ale to jedyny mankament jaki znalazłem w kabinie Italii). Choć kierownica to mało powiedziane, bo w tym modelu to już wręcz całe centrum dowodzenia. Pełno przycisków - od migaczy i wycieraczek po przycisk startera i słynne Manettino, które niestety mam ustawione na pełną kontrolę trakcji:/ Ale na pierwszy raz może to i dobrze???
Za kierownicą znajdują się tak znienawidzone przez Clarksona, potężne manetki do zmiany biegów. Lewa bieg w dół, prawa w górę. OK, Antonio, mój przewodnik po świecie ekstremalnych motoryzacyjnych doznań, szybko instruuje mnie co i jak. Mogę włączyć silnik. Kluczyk w pozycję ON, wcisnąć hamulec i nacisnąć przycisk startera. Za plecami odzywa się 8 cylindrów ustawionych w literę V.
Aż przechodzi mnie dreszcz. Co za melodia... Mógłbym tego słuchać godzinami. To drugie auto z V8-ką jakie miałem okazję testować ale muszę przyznać, że nic się do tego dźwięku nie umywa. Prawa manetka do siebie i już zapięty mam 1 bieg. Pomału wytaczam się na ulicę i od razu pytam włoskiego Antka czy mogę wypróbować przyspieszenie;) Jeszcze nie mogę...:( Przetaczam się pomału na mniej zaludnione tereny miasta, tu i ówdzie sprawdzając prowadzenie, przyspieszenie i hamowania auta. Ja pierdziele jak to się niesamowicie dokładnie prowadzi. Zupełnie jakby drążki kierownicze połączone były z jakimiś neuronami w moim mózgu. Ledwo pomyślę o jakimś manewrze a już go wykonuję. Zaś podczas pierwszego pełnego przyspieszania o mało się nie zesr..em z wrażenia. Czułem się jak w Gwiezdnych Wojnach podczas osiągania trzeciej prędkości kosmicznej. Świat na zewnątrz po prostu zlał mi się w jedną kolorową plamę, a zapinane za pomocą krótkiego ruchu prawej dłoni kolejne biegi wskakiwały z absurdalną wręcz prędkością. Co za przeżycie. Większość drogi starałem się utrzymywać silnik na jak najwyższych obrotach, by słuchać tej niesamowitej melodii wygrywanej na trzech "trąbkach" zamontowanych w tylnym zderzaku. Hamowanie, z wykorzystaniem mega wydajnych karbonowo-ceramicznych tarcz hamulcowych to też doznanie jak z innej bajki. Opóźnienia są takie, że aż czuć wpijający się w żebra pas bezpieczeństwa. Szkoda, że te 10 minut frajdy musiało trwać tylko 10 minut... To tak szybko minęło... Przekręcając po wszystkim kluczyk w stacyjce i uciszając tym samym potwora grzmiącego tuż za uchem, z wrażenia aż westchnąłem. Marzenie, które należało do kategorii tych nierealnych, jednak się spełniło. Przez kilka chwil prowadziłem wściekle czerwone Ferrari po drogach Maranello. Dobrze, że pozostał mi po tym wszystkim onboard, bo czuję, że będę to oglądać jeszcze setki razy;)
Tego dnia nie było chyba na świecie bardziej zadowolonego człowieka ode mnie... Ale cóż. Trzeba było zejść pomału na ziemię i pójść ochłonąć trochę do Galerii;)
Zasadniczo byłem już w niej 2 razy i nie miałem jakiegoś wielkiego ciśnienia by zwiedzić ją po raz kolejny, ale w sumie będąc w Maranello nie wejść do świątyni Ferrari? To se ne da!!! I cieszę się, że jednak się zdecydowałem. Jest to bowiem muzeum jedyne w swoim rodzaju, za każdym razem tam będąc oglądałem całkowicie inną ekspozycję. Ta teraźniejsza powaliła mnie na kolana.
Wszyscy zresztą byliśmy zauroczeni i całymi minutami potrafiliśmy zamrzeć w bezruchu i wpatrywać się w multimedialną prezentację pokazującą historię firmy.
Zapraszam do lektury osobnego posta w całości poświęconego wizycie w Galleria Ferrari AD 2010 (albo sama galeria). Długo nie mogliśmy się wynieść z muzeum. To miejsce bez reszty pochłania umysł i duszę. Niestety czekała nas jeszcze długa droga do domu i musieliśmy w końcu ruszyć. Adrenalina pomału zaczynała puszczać i górę brało zmęczenie. Śmiechu oczywiście na pokładzie naszej Skodziny dalej było do groma,
bo jak tu inaczej reagować choćby na taki widok;)
U Milana pamiętam, że załapaliśmy się jeszcze na pyszny gulasz a potem przebudziłem się w okolicach Ostravy. Tam zaskoczyła nas cholernie gęsta mgła, dodatkowo przesuwając godzinę dojazdu do domu. Próg mieszkania przekroczyłem około 5 nad ranem. Zmęczony jak diabli, ale za razem szczęśliwy jak cholera. Szkoda tylko, że 2 godziny później musiałem wstać i pójść do pracy...:/ Za rok zdecydowanie muszę sobie załatwić dłuższy urlop!
01.12.2010
PS: Zapraszam do lektury artykułu o rajdzie pióra Piotra Zaleskiego, zamieszczonego w 51 numerze miesięcznika Classicauto, w którym ku mojej ogromnej radości, wykorzystano moje zdjęcia z imprezy. Wyszło to przepiknie:)))
19.02.2011
PS: Sławo w końcu sklecił filma:)
16.06.2011
PS: Filmik Maćka z salki F1. Nie oddaje co prawda tego co się czuło tam będąc ale zawsze to coś.
(zdjęcia na których widać mą postać popełnili: Sławo, Maciek i Rafał. Aha Milano-Italiano też...;)