niedziela, 8 sierpnia 2010

Diallo Uphill Race Śnieżka 2010

Wszystko zaczęło się kilka miesięcy temu, kiedy to w ręce wpadł mi jakiś stary numer "AUTO MOTO" a w nim artykuł o Fiacie Sedici. Jaki ma to jednak związek z uphillem na Śnieżkę? Ano taki, że owym Fiatem wjechano właśnie na ten najwyższy szczyt Karkonoszy (1602 m.n.p.m.). Wtedy to sobie pomyślałem, że była by to super sprawa też móc tam wjechać. Ale niestety nie jest to takie proste. Śnieżka leży bowiem na terenie Karkonoskiego Parku Narodowego i obowiązuje tam zakaz wjazdu:( Auto więc odpada. Pomyślałem więc, że może dało by radę zdobyć ten szczyt na rowerze - w końcu rower nie zanieczyszcza środowiska. Zacząłem więc przeszukiwać różne fora internetowe by dowiedzieć się czy jest to możliwe na dwóch kółkach, ale okazało się, że zakaz wjazdu obowiązuje również rowerzystów. Za dużo w przeszłości było bowiem wypadków z niesfornymi downhillowcami... No to kicha pomyślałem. Co prawda niektórzy internauci zarzekali się, że jak się pojedzie wcześnie rano i ma dobre gadane to się może udać "nielegalka", ale jakoś mnie to nie przekonało. Na szczęście jeden z wątków na który przy owym "rekonesansie" wpadłem dotyczył legalnego wjazdu na Śnieżkę. Okazało się, że już od prawie 20 lat organizowany jest tam wyścig kolarski.
Po kolejnych godzinach spędzonych w sieci znalazłem w końcu informację, iż 8 sierpnia odbędzie się już 20-ty, jubileuszowy Diallo Uphill Race Śnieżka 2010. Postanowiłem w nim wziąć udział i od razu wysłałem swoje zgłoszenie. Byłem nawet piąty na liście zgłoszeń;) Przeglądając zaś wyniki poprzednich edycji uznałem, że na mecie chciałbym się znaleźć w okolicach połowy stawki, co musiało by się przełożyć na czas w okolicach 1,5 godziny. Przy rekordzie trasy na poziomie niecałych 55 minut, wydawało mi się to w miarę realne, choć na 14 kilometrach, czekało przewyższenie prawie 1000 metrów.
(źródło: www.uphillrace.pl)
Trasa wyścigu zasadniczo jest mało skomplikowana. Przez pierwsze 4 kilometry prowadzi główną ulicą Karpacza, aż do skrętu na ul. Na Śnieżkę, gdzie zaczyna się nawierzchnia brukowa i podążając dalej za niebieskim szlakiem dociera się na najwyższy czeski szczyt.

(źródło: www.uphillrace.pl)
Oczywiście zdawałem sobie sprawę, że tak z biegu to nie dam rady tam wjechać. Nie ta kondycja... nie ta waga...;) Zacząłem więc treningi. Starałem się kilka razy w tygodniu przejechać po 30-40 km, głównie w celu rozruszania mięśni nóg, ale również by nabrać trochę kondycji i "złapać oddech". Tylko, że nawet 50 km na asfalcie i po w miarę płaskim, nie może się równać nawet 10 km po kamieniach ostro pod górę. Dlatego wybrałem się też jednego dnia do Wisły, gdzie udało się zaliczyć Salmopol, Kubalonkę i Bukową:) Było ciężko ale się udało. Przy okazji podczas zjazdu z Salmopolu, ustanowiłem swój nowy rekord prędkości - 77 km/h:) Kilka tygodni później wybrałem się z Jackiem i Krystianem do Żabnicy z zamiarem wjazdu na Pilsko. Cinquecento okazuje się jest bardzo pojemne i dwa rowery mieszczą się do niego bez problemów;) Przyznam, że nie do końca zdawałem sobie sprawę z trudu tej wyprawy. Płuca kilkukrotnie wręcz wypluwałem a mięśnie dawały się co rusz we znaki. Krystian musiał nawet w pewnym momencie skapitulować przez pojawiające się skurcze w nogach:/ My z Jackiem zresztą też nie dotarliśmy do szczytu. Gorąc jaki nam towarzyszył odebrał chyba za dużo sił...Ale ogólnie było bardzo pozytywnie. Kilka dni przed wyścigiem odwiedziłem jeszcze Cieszyn, gdzie znowu trochę się powspinałem pod różne górki. Miałem też jedną przygodę. Przy ponad 50 km/h na stromym zjeździe na drodze do Cieszyna, podczas nielichej ulewy, zaczęło mi nagle zarzucać rowerem. Na początku myślałem, że to koleiny czy coś tym podobnego, potem okazało się, że z tyłu złapałem po prostu kapcia. Oczywiście nie miałem przy sobie zapasowej dętki, więc przeklnąłem tylko pod nosem, mając przed sobą wizję spaceru do centrum w strugach deszczu. Ale okazało się, że nie mogłem w lepszym miejscu złapać swojego pierwszego kapcia na tym rowerze. Jakieś 100 metrów dalej był bowiem sklep rowerowy:) Kupiłem więc dętkę i po chwili rower był już sprawny. Na wszelki wypadek wziąłem też jedną dętkę na zapas. A nuż się przyda... W Cieszynie miałem też okazję zobaczyć prawdziwych kolarskich zawodowców - uczestników Tour de Polonia. Porównanie mojej ówczesnej formy do tego co oni prezentowali wyszło niestety wręcz żałośnie...:( A Śnieżka zbliżała się wielkimi krokami.
Z Jackiem ustaliliśmy, że dzień przed naszym wyścigiem pojedziemy już do Karpacza, żeby trochę się "rozkręcić". Problem tylko z tym, że im bliżej byliśmy Karpacza, tym większa ulewa nam towarzyszyła. Miejscami wycieraczki w Modusie Jacka ledwo nadążały ze zbieraniem wody. W jednym miejscu droga była już nawet nieprzejezdna bo zalało pobliski most. Prognozy na kolejny dzień też nie były zachwycające i trochę się obawialiśmy mało przyjemnego wyścigu po mokrym. Ale cóż... Pogody się nie wybiera, a co choć trochę krzepiące, wszyscy uczestnicy mieliby taką samą;) Około południa dojechaliśmy w końcu do Karpacza i po zaliczeniu hopki nad torem saneczkowym, zameldowaliśmy się w Karpaczówce. Chwilami się trochę przejaśniało więc postanowiliśmy, że przed obiadem pokopiemy jednak trochę w pedały. Zanim jednak zdążyliśmy się przebrać i przygotować rowery zaczęło znowu padać. I tak w kółko. Po chwili oczekiwania na przejaśnienie, ruszyliśmy w końcu na małą przejażdżkę. Plan zakładał obadanie miejsca startu i przejechanie asfaltowej części trasy, aż do Świątyni Wang i powrót szlakiem wiodącym na tyłach mega-kiczowatego i ogromnie przerośniętego Hotelu Gołębiewskiego. Jacek pognał od razu do przodu a ja już po chwili szukałem tylko miejsca w którym mógłbym złożyć swoje truchło. Koszmarnie się czułem. Od rana nie mogłem złapać tchu i bolały mnie plecy, a przy wysiłku jeszcze się to pogorszyło. Po jakiś 40 minutach dojechałem pod świątynię, ale okupione to było ogromnym wysiłkiem i bólem. Gdyby wyścig miał być właśnie w sobotę to na bank bym mu nie podołał...:/ Zdecydowanie nie był to mój dzień. Wróciliśmy więc do pokoju, gdzie siły do reszty mnie opuściły. Pod wieczór zdecydowaliśmy się jeszcze na krótki spacer do centrum, gdzie za namową Jacka wsunęliśmy po spaghetti;) Ja dalej nie najlepiej się niestety czułem i miałem tylko nadzieję, że przez noc jakoś się zregeneruję i będę w stanie wystartować.
W dzień wyścigu wstaliśmy całkiem sprawnie i szybko się zebraliśmy na miejsce zbiórki - Miejski Stadion. Trochę kropił deszcz ale nie było najgorzej. Od razu pobraliśmy numery startowe i chipy, a ja dodatkowo zgłosiłem swój akces do klasyfikacji +100 kg. Po raz pierwszy w życiu, zawiodłem się otrzymanym z wagi wynikiem - niestety miałem wynik tylko 2-cyfrowy i nie zakwalifikowałem się do tej kategorii... Około 9-tej na terenie stadionu zaczęło się robić coraz bardziej kolorowo i tłocznie. Cały czas nie wiadomo było jak się ubrać i jakie warunki czekają nas na trasie. Podglądaliśmy ekipy "pro-siaków" ale tam też każdy miał inny pomysł na strój i ekwipunek. Ja ponadto do końca nie umiałem się zdecydować (czyt: nie chciało mi się tego targać ze sobą do góry) czy wziąć ze sobą kupioną w Cieszynie dętkę. W końcu założyłem, że i tak będę jechać raczej powoli, więc mi się nie przyda. Deszcz w międzyczasie przestał padać i ku uciesze wszystkich wyszło nawet słońce. Kilka minut przed 10 ustawiliśmy się w końcu z Jackiem do startu na stadionie
(fot: http://picasaweb.google.com/fotka67)
Skąd kolumna zawodników ruszyła do oficjalnego startu z głównej ulicy Karpacza.
(fot: http://picasaweb.google.com/fotka67)
Punktualnie o 10.00 wystartowaliśmy mając nadzieję zobaczyć się na szczycie. Znaczy się Jacek na pewno tam by wjechał. Obawy dotyczyły oczywiście mojej osoby... A początek nie był zachwycający. Wręcz kiepski. Moja kondycja nie była powalająca, choć trzeba przyznać trochę lepsza niż dzień wcześniej. Po kilku minutach miałem pierwszego doła. Psychicznego doła... Z każdej strony zaczęli mnie bowiem wyprzedzać zawodnicy. I nie bardzo potrafiłem im dotrzymać tempa. A to był dopiero początek i to po równej drodze.
(fot: http://picasaweb.google.com/fotka67)
Gdzieś w połowie asfaltu doszedłem trochę do siebie i złapałem jako taki rytm pedałowania. Ale marzenia o czasie w połowie stawki legły w gruzach, jak tylko jakieś 80% zawodników pognało ostro do przodu i zostawiło mnie sporo w tyle. Po jakiś 30 minutach opuściłem (w końcu) asfalt i już po bruku zacząłem się wspinać w kierunku bramy Karkonoskiego Parku Narodowego. Po prawej minąłem kościół Wang i wjechałem na teren Parku. Czekało tam pierwsze większe wzniesienie. Do tego bruk był mokry i przez to śliski. Ale jakoś, żółwim tempem, parłem przed siebie. Pod koniec tego podjazdu niestety poślizgnęło mi się przednie koło i spadłem z roweru. Ostatnie 100-150 metrów już nie udało mi się wejść na rower i skończyło się marszem. Zresztą nie tylko ja miałem tam problemy - wokół mnie kilkunastu zawodników też dawało "z buta". Po kilkuminutowym spacerze i nabraniu nowych sił, zrobiło się trochę bardziej płasko i pojechałem dalej. Kondycja się jako tako ustabilizowała i jazda, pomimo ciągłego dużego wysiłku, zaczęła w końcu przynosić zadowolenie. Po minięciu Starej Polany, zaczął się kolejny podjazd. Po prawej minąłem drogę do Schroniska Samotnia i skierowałem się w kierunku położonej powyżej Strzechy Akademickiej. Czekał mnie teraz etap trasy, którego się najbardziej obawiałem - najdłuższy podjazd, aż do Spalonej Strażnicy na wysokości około 1400 m.n.p.m. Po kilkunastu minutach wspinaczki musiałem po raz drugi zejść z roweru. Tym razem powodem był piekielny ból pleców. Znowu z 200 metrów z buta dla odpoczynku. Potem zacisnąłem zęby i postanowiłem dać z siebie wszystko. Wóz albo przewóz. Mijani turyści co rusz nas dopingowali i zagrzewali do jeszcze większego wysiłku. I tak, ze średnią prędkością 3-4 km/h, minąłem linię lasu i dobiłem do schroniska. Tam kilka łyków izotonika i kilka ćwiartek pomarańczy postawiło mnie na nogi i dalsza część podjazdu poszła jak z płatka (jak na moje warunki;) Przy Strażnicy uwierzyłem, że dam jednak radę dojechać do mety. Zwłaszcza, że przede mną było kilkaset metrów po prawie płaskim - Równia pod Śnieżką, ciągnąca się aż do Schroniska Dom Śląski. Przed samym schroniskiem jest nawet kawałek z górki i można powiedzieć, że złapałem tam wiatr w żagle. Rozpędziłem się ile sił w nogach - w końcu to wyścig - i zmierzałem w kierunku Drogi Jubileuszowej - 2 kilometrowego kulminacyjnego podjazdu na szczyt. Pogoda też dopisała, wyszło słońce i spomiędzy nielicznych chmur, pięknie już było widać cel mojej mordęgi. Niestety, sielanka ta miała się szybko skończyć... Wyczułem bowiem duże wibracje i zaczęło mi zarzucać rowerem. Nauczony doświadczeniem sprzed kilku dni z Cieszyna, wiedziałem już, że złapałem kapcia.
(fot: http://picasaweb.google.com/fotka67)
Zemściła się moja poranna decyzja o niezabieraniu zapasowej dętki a było już tak blisko mety. Przeklnąłem szpetnie pod nosem (albo i na głos - nie pamiętam już...;) i postanowiłem, że się nie poddam. Nie tak blisko celu. Wejdę na szczyt z tym co mi zostało z roweru choćbym miał paść ze zmęczenia. Próbowałem jeszcze zatrzymać kogoś i pożyczyć dętkę ale nikt z jadących za mną zawodników nie mógł mi pomóc. Aż tu nagle... Z bocznej ścieżki wyłonił się pan fotograf (fotka67) i spytał co się stało. Odpowiedziałem, że kapeć i że nie mam niestety zapasowej dętki. Spytał więc czy chcę dętkę. Zdziwiony spytałem czy ma takie dobro na zbyciu i już po chwili trzymałem w rękach nową dętkę. Ale fuks. Naprawę roweru przeprowadziłem w ekspresowym tempie - dostałem takiego zastrzyku sił, że już po kilku minutach wskoczyłem na bajka i popędziłem w kierunku szczytu. Jeszcze raz - WIELKIE DZIĘKI ZA POŻYCZENIE DĘTKI I URATOWANIE MOJEJ SKÓRY !!!
(fot: http://picasaweb.google.com/fotka67)(fot: http://picasaweb.google.com/fotka67)
Popędziłem to oczywiście słowo trochę na wyrost, ale czułem się jakby tak faktycznie było. Ostatni podjazd - Droga Milenijna wokół Śnieżki - miejscami ma bowiem nachylenie na poziomie 20% i też jest nie lada wyzwaniem. Ale świadomość bliskości mety uskrzydla. I pomimo już dużego ogólnego zmęczenia utrzymywałem stałe tempo 4-5 km/h i sukcesywnie zbliżałem się do szczytu. Ostatnie jakieś 200 metrów było już drogą przez mękę. Dużo zawodników prowadziło już swoje rowery a ja bardzo chciałem przekroczyć linię mety na rowerze a nie z rowerem. Zdawałem sobie sprawę, że byłoby ciężko wsiąść ponownie na rower po ewentualnym zejściu z niego.
(fot: Jacek Baranowski)
(fot: Jacek Baranowski)
Kilkanaście metrów przed metą było już słychać głos komentatora i doping kilkuset zawodników i kibiców, którzy przede mną zdobyli szczyt. Usłyszałem dopingującego mnie Jacka (który już od ponad pół godziny był na szczycie - szacun:) i ostatkiem sił przekroczyłem linię mety. Na tablicy pojawiło się moje nazwisko i "rewelacyjny" czas, a na szyi urocze organizatorki zawiesiły mi medal zdobywcy Śnieżki.
(fot: Jacek Baranowski)Wracając miesiąc wcześniej z Rysów mówiłem, że to była najbardziej męcząca wyprawa w moim życiu. W momencie przekroczenia mety Uphill Race na Śnieżkę, musiałem zweryfikować tamto stwierdzenie... Ledwo stałem na nogach. Ale radość z osiągnięcia szczytu (zarówno Karkonoszy jak i swoich możliwości) była ogromna. Niesamowite uczucie. Dałem radę, pomimo słabej kondycji i przygód na trasie. I co ważniejsze od razu z Jackiem postanowiliśmy, że za rok znowu podejmiemy to wyzwanie i postaramy się poprawić swoje tegoroczne dokonania.
Na szczycie pogoda też nam w sumie dopisała. Nie padał deszcz a momentami rozchodzące się chmury umożliwiały rozkoszowanie się wspaniałymi widokami. Po zregenerowaniu sił i uzupełnieniu płynów zrobiliśmy sobie kilka pamiątkowych fotek i nastał czas na powrót.
(fot: http://bikefama.pl)
W drodze na dół, by zapobiec jeździe "na wariata" jechaliśmy wszyscy w kolumnie za samochodem organizatora.Miało być już z górki, ale to też tak nie do końca... Zjazd trwał w sumie prawie godzinę (czyli dłużej niż podjazd tegorocznego rekordzisty - Marka Galińskiego, który na mecie pojawił się po 50 minutach!), po której to dłonie bolały jak diabli od ciągłego hamowania. Przedniej felgi nie dało się wręcz dotknąć, podobnie mieli użytkownicy hamulców tarczowych, którym bez mała gotował się płyn w układzie. Dodatkowo droga była bardzo mokra - chyba ominęła nas podczas wyścigu nielicha ulewa:)Po powrocie na teren stadionu, odebraliśmy jeszcze nasze dyplomyzjedliśmy serwowane przez organizatora makarroni i nie czekając już na zakończenie rozdania nagród, a tym bardziej na koncert samozwańczej królowej - Dody, zaczęliśmy myśleć o powrocie do domu.
(fot: http://picasaweb.google.com/fotka67)
(fot: http://picasaweb.google.com/fotka67)
Podsumowując, impreza była bardzo udana i dobrze zorganizowana, choć muszę przyznać, że trochę ją odchorowałem. Dały się we znaki pewne braki kondycyjne i ogólnie kiepskie samopoczucie w dniu wyścigu. Ale i tak czuję się zwycięzcą - udało się pokonać całą trasę, przezwyciężyć ból i zmęczenie. Już wiem jak wyglądają takie zawody i co może mnie na nich czekać i na przyszły rok postaram się przygotować o wiele lepiej.

2 komentarze:

  1. Ależ ludzi brało tam udział. Szok.

    Chylę czoła, naprawdę.

    Będą kolejne Śnieżki? :)

    A CC to wielki samochód, wiozłam w nim pralkę. :D I nie, nie siedziałam na niej. Najnormalniej na świecie fotele zostały w środku. :)

    OdpowiedzUsuń
  2. co roku 350 osób. W tym roku niestety nie udało mi się załapać - trochę zaspałem i nie zdażyłem:/ Ale w zamian jadę na kontynuację zeszłorocznej wyprawy (http://www.kanarekdriver.blogspot.com/2011/07/road-to-hel-rowerem-ze-swinoujscia-na.html) zaliczyć najbardziej wysunięty na północny-wschód kraniec Polski:)

    OdpowiedzUsuń