niedziela, 9 października 2011

San Marino Rallylegend 2011

9 Rallylegend zapowiadało się nader ciekawie. Mnóstwo znamienitych nazwisk i jeszcze więcej ciekawych samochodów. Nawet Fiat 126 Bis - który się rewelacyjnie prezentował wśród tych wszystkich B-grup:) . Do tego wiele imprez towarzyszących: parada B-grup i 40-lecie Lancii Stratos. Po zeszłorocznym wyjeździe, bardziej niż pewnym było, że i tym razem nie może mnie tam zabraknąć. Dni od edycji 2010 okrutnie się ciągnęły, ale w końcu nadszedł październik i wyjazd zbliżał się wielkimi krokami. W tym roku ostała się nas tylko trójka, i postanowiliśmy pojechać moim autem. W sumie ciekawiło mnie jak eFka spisze się na dłuższej trasie. I tak we wtorek wieczorem miał nastąpić wyjazd. Najpierw podjechałem pod Maćka a potem po Rafała. I po zapakowaniu wszystkich gratów (trochę tego się nazbierało i miejsca było na styk) mieliśmy przystąpić do wyjazdu. I tu Rafał włoży swoją końcówkę do gniazdka i nastała ciemność... Popaliło bezpieczniki. Szlag by to. Bez radia i prądu do nawigacji droga byłaby o wiele dłuższa i bardziej męcząca... Cóż - szybki nur pod maskę i tam zdziwienie - wszystkie bezpieczniki w porządku... Dopiero po chwili znalazłem w kabinie drugą skrzynkę z bezpiecznikami... Mikrobezpiecznikami, których oczywiście nie miałem... Na szczęście na stacji uzupełniliśmy braki i reszta podróży przebiegła już spokojnie. Sam dociągnąłem do Włoch, na ostanie parę godzin zmienił mnie Rafał bo już mi się przysypiało...
Na wpół śpiący, dziwnie powyginany dojechałem na parking pod Museo Ferruccio Lamborghini. Czas mieliśmy całkiem dobry więc można się było jeszcze chwilę kimnąć. Po 9 uderzyliśmy do muzeum, a tam...

To co tam przeżyliśmy, zobaczyliśmy, usłyszeliśmy, jak nas przyjął bratanek Ferruccio Lamborghiniego, to materiał na całkowicie oddzielną opowieść, jak nie na całą książkę... Mieliśmy przyjemność obcować z najwspanialszymi modelami samochodów z Sant'Agata.
No koniec wizyty jeszcze "herbatka u Tadka" yyy... znaczy się miła pogawędka przy espresso u samego Fabio Lamborghiniego:)
I pamiątkowe zdjęcie z potomkiem wielkiego twórcy samochodów
Duchowo posileni, z pyskami roześmianymi od ucha do ucha, po niesamowitej wizycie w tym jakże klimatycznym miejscu (nie mylić z klimatyzowanym!!!) udaliśmy się na rynek pobliskiego miasteczka, gdzie na honorowym miejscu stoi pomnik poświęcony Ferruccio Lamborghiniemu.
Stamtąd, jedziemy do Sant'Agata Bolognese pod Muzeum Lamborghini (choć od teraz nazywać je będziemy tylko galerią...).
Trochę byliśmy zmuszeni zmodyfikować naszą wyprawę, bo za dużo czasu zeszło nam w Dosso (czego rzecz jasna nie żałowaliśmy...) i nie zdążylibyśmy już odwiedzić Maranello przed wizytą w kolejnym muzeum - tym razem Ducati. W sumie w Lambo byliśmy rok temu i po podglądnięciu przez szybę co jest wewnątrz postanowiliśmy zaprzestać tylko na małej sesji przed obiektem. A było co oglądać - dwa najnowsze bolidy z dzikim bykiem na masce - biały i wściekle pomarańczowy Aventador. Piękne maszyny...
Po krótkeij sesji z nowymi Lambo, jedziemy do Bolonii do Muzeum Ducati. Po drodze ciekawa scenka (u)rodzajowa;)
Choć ostatnio coraz częściej krążą mi po głowie myśli o zakupie jednośladu, to muzeum to "odbębniam" bez jakiegoś tam większego entuzjazmu.
Co prawda trzeba przyznać, że ekspozycja jest nader ciekawa, zgromadzone eksponaty dokumentują całą historię marki i jej liczne tryumfy sportowe a oprowadzająca nas dziewczyna umie skupić na sobie uwagę (tym co mówi z resztą również...;).

Więcej o Ducati w osobnym poście. Z Bolonii jedziemy już prosto do Riccione, gdzie czeka na nas zasłużony wypoczynek. Zwłaszcza na mnie, gdyż wywalczyłem oddzielne łóżko (co prawda w kuchni, ale przynajmniej blisko lodówki;), a chłopaków wygnałem na małżeńskie łoże do sypialni;P
Rano, pomimo okrutnego rozleniwienia i ślamazarności udaje się nam stawić na umówioną godzinę (10.00) w Falciano w Collezione Marenello Rosso. Po drodze już dawno oczekiwana panorama z Monte Titano
i samo muzeum

A tam? Och... To było jak nie z tej ziemi. Drugi raz w ciągu 2 dni mieliśmy przyjemność zwiedzić niesamowite miejsce, z niesamowitą historią i klimatem i być ugoszczonymi przez prawdziwego pasjonata. Więcej o wizycie w muzeum, w którym pasja łączy się z geniuszem już niebawem.
Choć w Maranello Rosso zeszło nam sporo czasu, to resztę dnia postanowiliśmy podzielić między rajd i zwiedzanie San Marino. Rok temu nie udało się bowiem w najmniejszym nawet stopniu liznąć tego wspaniałego miejsca, w którym nawet rejestracje samochodowe są po prostu piękne;)
Tak więc Monte Titano - szykuj się na nasz najazd;) Obwieszeni sprzętem fotograficznym idziemy na fotosesję martwej... natury.
w końcu udaje się też kupić widokówki z RSM (i naklejkę na auto;) Teraz tylko nie zapomnieć wysłać kartki...
Co tu dużo mówić - piękne miejsce. Piękna architektura, piękne widoki, niesamowite doń prowadzące drogi. Aż zapiera dech w piersiach! Ale i o to zadbano...;)
Nie chce się stamtąd wyjeżdżać (jak to czyta jakaś samotna 25-30-latka, szukająca kogoś do podwożenia codziennie tymi drogami do pracy (i nie tylko...;) - to proszę o kontakt!!!) Posileni zarówno duchowo jak i materialnie (czyt: pizzą;)
jedziemy na start honorowy z prezentacją zawodników.
Niesamowicie tak się przemieszczać wśród tylu wielkich kierowców: Kankkunena, Mikkoli, Biasiona, Gronholma, Salonena, Toivonena, Eklunda, Ickx-a, Munariego, żeby wymienić tylko tych największych.
Do tego parking pełen najznamienitszych rajdówek w historii,
z ekspozycją 20 (tak-dwudziestu!) Stratosów zgromadzonych pod jednym dachem.

Wśród nich nawet Stratos XXI wieku - projekt Michaela Stroschek'a

Drobnym "zawodem" było Porsche Ickxsa. Miałem nadzieję w końcu zobaczyć na żywo prawdziwe 959, a tu startowało co prawda 959, ale jeszcze w budzie zwykłej 911-tki. No cóż - trzeba będzie pojechać do Stuttgartu;)

Niesamowitą przyjemnością było zbieranie kolejnych autografów, zwłaszcza na gazecie ClassicAuto z artykułem o Rallylegend z zeszłego roku.


Autograf Sandro Munariego na własnym zdjęciu, gdzie powozi piękną Lancię Stratos - bezcenne!!!Moja książka Ariego Vatanena również zyskała paręset procent na wartości, po kilku kolejnych wpisach mistrzów

Na powrocie do Riccione jeszcze mała sesyjka z... kładką dla pieszych. Ale za to jaką!!!


A sam rajd? W piątek z rana Shakedown. W tym samym miejscu co przed rokiem, na tej samej pylistej drodze.

hmmm... dostać syfem spod kół Lancii Delty... bezcenne:)





Pierwsze zdjęcia w ruchu. Muszę przyznać, że praca na dwa aparaty coraz bardziej mi się podoba. Nie trzeba co chwilę przekładać obiektywów, mniej traci się ciekawych kadrów.



Po "szejku" jesteśmy już pewni, że "będzie się działo"! Choć w przypadku mojego auta już się działo... Jakiś debil raczył nie zauważyć go stojącego przy drodze i postanowił przekonfigurować mi lewy bok. Szlag by go trafił. Dobry humor poszedł w diabły... Czy ja na prawdę nie mogę się cieszyć więcej niż kilka miesięcy niebitym autem? Po południu wszystkie auta ustawiane są na bieżni stadionu (parc ferme) a kierowcy zapraszani na konferencje prasowe. Ja zaś nie mając już nic więcej do stracenia, parkuję gdzie się da - we "włoskim stylu" (rano zresztą parkowałem na rondzie i nikogo to nawet nie wzruszyło...;)



Jedna uwaga co do ustawienia aut na stadionie - marzy mi się żeby kiedyś ktoś pomyślał i poukładał je wg marek, modeli, barw czy lat. Gdzie indziej można zobaczyć w jednym miejscu choćby 4 generacje Toyot: Celica ST165, ST185 i ST205 a do tego ich młodsza siostra Corolla WRC?


Tylko dlaczego nikt ich nie postawił choć na chwilę koło siebie...


Za to na konferencjach aż kipiało od wielkich nazwisk.
Siedzący przy jednym stole Gronholm. Salonen, Mikkola, Kankkunen i Toivonen to obrazek wręcz jak z bajki.



Długo nie zapomnę tej konferencji. Kierowcy z rozrzewnieniem wspominający "złotą erę" rajdów, potworne moce i agresywny sposób prowadzenia rajdówek. I Juha Kankkunen stwierdzający, że dzisiejsze rajdy nie mają porównania do tych sprzed 20-30 lat.



Że teraz to elektronika prowadzi auto idealnym torem i gdy choć odrobinę zawiedzie wkład między fotelem a kierownicą to nie ma już drogi odwrotu, nie ma ratunku. Jest dzwon. Kiedyś tego nie było, w jeździe było więcej finezji i więcej serca. Poza tym w latach 80-90 o zwycięstwo rywalizowało 20 fabrycznych kierowców w 5-6 zespołach, z czego połowa z tytułami mistrzowskimi na koncie. A teraz??? Innym miłym akcentem konferencji był widok starszej pani, z uśmiechem na ustach opowiadającej o swojej karierze rajdowej.


To Yvonne Mehta, pilotka i żona zmarłego przed 5 laty Shekhara Mehta. Takiej kondycji i pogody ducha można Pani Yvonne tylko pozazdrościć...
Po konferencjach, trochę czasu na kolejną sesję ze Stratoskami



i jadziem na pierwszy odcinek. Nocny odcinek... Kolejna rzecz jakiej brakuje w dzisiejszych rajdach... Lewy "90" do prawy hak. Zapowiada się ciekawie. Co prawda zdjęć za dużo nie wyszło i nie wszyscy przeszli to tak jak należy, ale "tych" kilku co to wiedzieli jak poderwać publikę, wynagrodziło kilkugodzinne marznięcie na oesie.



Szacun dla Paolo Diana i jednego z kierowców Escorta MK1. Biasion też dał nielichy popis, kręcąc bączki na ciasnym nawrocie, obsypując przy okazji publikę taczkami ziemi i kamieni;) Wracając po pierwszej pętli, zaczajamy się jeszcze na rondzie na dojazdówce. Miło zobaczyć te auta w normalnym ruchu ulicznym. Słyszeć jak nadjeżdżają gdzieś tam ze szczytu góry, a ryk ich silników niesie się po uśpionej już okolicy. Bajka...


Drugi dzień zmagań zaczynamy od "The Legend", próby na oddalonych o rzut beretem od stadionu terenach przemysłowych. Warunek wręcz idealny, słońce świeci jak cholera, konfiguracja trasy też zapowiada ciekawe akcje. I tak w rzeczy samej jest. Mam wrażenie, że ilość uliczek w tym miejscu, daje wręcz nieograniczoną możliwość różnych konfiguracji trasy. Są i nawroty i hopki i mega widowiskowa szykana poprzedzona ziemną "pułapką". Zdjęcia wychodzą wręcz wyśmienicie. Choć czasem trzeba się trochę nagimnastykować, żeby dojść do fajnego miejsca...;)




Warunek tak ciekawy, że mordy nam się same cieszą, aż nie chce się jechać na inny odcinek. Zostajemy więc na 2 pętlę.



Końcówka odcinka idzie już w pełnych ciemnościach, przydają się efektowne elektrownie na maskach, a widowiskowość tego spektaklu tylko się zwiększa. Szkoda tylko, że jest tak zimno, a kurtki przezornie zostały w aucie...:/



Niestety omija nas ceremonia mety. No ale cóż - nie można widzieć wszystkiego, a poza tym po zajściu słońca robi się pieruńsko zimno i nie chce się już nam dłużej marznąć. Jedziemy do domu by wystarczająco odpocząć przed niedzielą. Na szczęście trochę błądzimy i naszym oczom ukazuje się taka oto sielska scenka:)


A w niedzielę, wita nas piękna pogoda. Trochę co prawda chłodno, ale to ze względu na wczesną pobudkę. Około 7 opuszczamy lokum, szybko zahaczamy o plażę (kurcze może kiedyś się w końcu wykąpię...)


i jedziemy na paradę Stratosów. Przed nią, na rozgrzewkę, upalają (w przerwach pięknie pozując) jeszcze B-grupowce. Chyba nigdy mi się to nie znudzi...;)


Christof Klausner wyciska ze swojego Audi ostatnie soki, ciesząc zamaszystym stylem jazdy, za co dostaje zasłużone owacje od kibiców.


To co się tam działo, chciałem w kilku słowach streścić przez telefon Wujkowi, ale chyba nie bardzo mi to wychodziło, bo pysk mi się śmiał jak cholera przy próbie opisania tego co widzę, czuję, słyszę...;)
No i wreszcie parada Stratosów. Czegoś takiego nie widuje się codziennie.

20 kultowych Lancii na czele ze Stratosem Stroschek'a, jedna za drugą pokonujących odcinek specjalny. Najpiękniejszy hałas jaki w życiu słyszałem! Niezapomniany widok. Niezapomniany, ale niestety jeden z ostatnich z 9 Rallylegend.

Pogoda się bowiem pogorszyła, słońce się schowało, zaczął padać deszcz, więc wklepaliśmy w nawigację "Gliwice" via "Maranello" i udaliśmy się w drogę powrotną do domu. Obym tylko nie zapomniał wysłać wożonej od kilku dni widokówki...

Po drodze pogoda się znacząco poprawiła i do Maranello dotarliśmy w pełnym słońcu. A co nas minęło na drodze, na rogatce miasta? Największy wróg Enzo - Lamborghini. I to jedno z najpiękniejszych - Miura;) Niesamowity widok, minąć się na drodze z tą żółtą bestią i to w miejscu które jest kolebką Ferrari. A co z Gallerią?

Przyznam, że w tym roku wyszedłem z niej nieco rozczarowany. Mało samochodów w porównaniu do zeszłego roku, nic "powalająco" ciekawego. Do tego tłum ludzi (i rozbieganych bachorów) i chyba brak klimatu jaki nas tam rok wcześniej zastał. Przy raptem kilku autach przystajemy na ciut dłużej...

Całość ratuje sala poświęcona F1, gdzie czuć w pewnym sensie obecność Pana Enzo...

Porównując do Maranello Rosso czy do Ferruccio Lamborghini... tego nie da się porównać. W Rosso i Lambo jest duch, jest klimat, jest historia, jest pasja. W Galleria Ferrari jest zaś... kasa. Widać to już na parkingu przed galerią, gdzie turystów wręcz rozrywają między sobą naganiacze(ki) z kilku pobliskich test-drive'ów. Miałem się w tym roku też szarpnąć na chwilę przyjemności za kierownicą jakiegoś Ferrari, ręka drżała już na portfelu, ale po pierwsze budżet został przekierowany na naprawę auta, a po drugie zeszłoroczna aura wyjątkowości bezpowrotnie uleciała. Szkoda. Chyba nie tędy droga. Nie już chce się wracać do miejsca w którym nie do końca czuć klimat, nie widać historii...
Nie mając już za dużo czasu, szybko przelatujemy jeszcze przez parking, gdzie da się zauważyć kilka ciekawostek
i słysząc w oddali mocno kręcone silniki Ferrari podjeżdżamy jeszcze pod tor Pista di Fiorano. Przez jedyne możliwe miejsce (którego się kiedyś sporo naszukałem...;) oglądamy przez chwilę śmigające po torze auta
potem pamiątkowa fotka
...normalnego zdjęcia to je chyba też nie mogę mieć (ale w końcu Maciek przez prawie tydzień czekał na przyjazd do Maranello, więc nie dziwi nieco odmienny stan jego świadomości;)

(miało być Ferrari a są wgniecione drzwi...)
I zbieramy się do domu. Obym nie zapomniał wysłać widokówki... A jaki obraz na zawsze pozostanie nam w pamięci z tegorocznej wizyty w Maranello? Tak jak na wjeździe mijała nas piękna Miura, tak przy opuszczaniu tego jakby nie patrzeć magnetycznego miejsca, na rondzie czekało na możliwość wjazdu potworne Murcielago. Co znamienne, prowadził je na oko 80-letni, wychudzony, starszy pan, wyglądający jakby miał za chwilę zejść z tego świata. Ale założę się, że dosiadając takiego byka czuł się co najmniej o pół wieku młodszym... Pozazdrościć...:)
Cholera! Zapomniałem wysłać tą widokówkę...:/ To jakaś masakra...;) Ona nie chce się ode mnie odczepić... Chwilę przed wjazdem na autostradę udaje się na szczęście znaleźć jakąś małą zapyziałą skrzynkę na listy:) Tak zakończyła się nasza przygoda ze słoneczną (w znakomitej większości) Italią. Pozostała tylko dłuuuuga droga do domu, do którego dotarliśmy nawet jakieś 3 minuty przed czasem. Znaczy się 3 minuty przed godziną o której planowo Rafał miał wyjść tego dnia do pracy...;P Ja koło 8 doczłapałem do domu i ciesząc się z dnia wolnego od pracy poszedłem spać. Za rok zdecydowanie musimy się wybrać w tą podróż samolotem...

02.12.2011
PS: Właśnie ukazał się w Classicauto artykuł o rajdzie. Zapraszam do lektury!

Zapraszam do galerii z rajdu
Zdjęcia na których jestem, o ile sam ich nie zrobiłem, popełnili Rafał i Maciek. Thanks chopaky!

4 komentarze:

  1. Gratuluję Wojtek i nie tylko Tobie kolejnego zrealizowanego marzenia. Fajnie poczytać, że kumpel realizuje swoje dwie pasje za jednym zamachem. Relacja jak zwykle w Twoim przypadku na najwyższym poziomie :-) Miło się czyta, tym bardziej przy mojej słabości do pięknej i słonecznej Italii.
    P.S. Już nie mogę się doczekać lata 2012 i kolejnej wyprawy rowerowej, mam nadzieję, że też wspólnej, mam też pomysł na trasę, której jak sądzę nikt jeszcze nie jechał, więc... może...
    Pożyjemy-zobaczymy
    Pozdrawiam
    Rafał

    OdpowiedzUsuń
  2. Dzięki za uznanie!!! Przyznam, że też mam coraz większą słabość do Italii (zarówno jedynego do tej pory prowadzonego Ferrari jak i kraju;), nie dziwi więc kurs tego języka:)))
    A co do wyprawy rowerowej - jak tylko weźmiesz garkuchnię to mnie od razu możesz wpisać na listę!!! Już też mnie nosi... Tak, że nikomu nie zdradzaj swego niecnego planu wyprawy to przetrzemy na naszych bicyklach nowe szlaki!!!

    OdpowiedzUsuń
  3. zarąbisty rajd!

    OdpowiedzUsuń